— Trzydzieści osiem przecinek siedem procent — wyszeptała Lizzie.
To więcej niż jeden na trzy. A więc teraz już wiemy, pomyślał Jackson. Zaraza lękowa może się ostatecznie rozprzestrzeniać od człowieka do człowieka przez krew, ślinę, nasienie. Przez mocz? Możliwe. Trzydzieści osiem procent szansy. Żeby wyszło tak wysokie prawdopodobieństwo, próbki w laboratorium musiały mutować jak wściekłe.
— Bałaś się, że tam na zewnątrz mogłabyś się sama zarazić — powiedziała Vicki do Lizzie. — I że wtedy nigdy nie zdołasz pomóc Dirkowi. I dlatego przyszłaś tu do nas, do strefy z bioochroną.
— Nawet jeśli założyć, że mutacja już się zaczęła — a to mało prawdopodobne — nic by nie złapała, gdyby trzymała się z dala od ludzi. Musiałaby się zetknąć bezpośrednio z krwią albo uprawiać seks, albo… O co chodzi, Lizzie?
— Albo dotykać gałek ocznych? — wyszeptała Lizzie.
— Gałek ocznych?!
— To znaczy, takich nieżywych. Och, doktorze Aranow, ja jednej dotknęłam… O Boże, a co będzie, jeśli ja to złapałam? Dirk! Dirk! Jest jakiś test, bo co, jak ja to złapałam, no co, jak ja to też złapałam?!
Dziewczyna dostała ataku histerii. Jackson przypomniał sobie, że Lizzie ma ledwie osiemnaście lat i właśnie przeszła przez okropieństwa, których Jackson nie mógł sobie nawet wyobrazić. Lizzie zaniosła się łkaniem, a wtedy Vicki odprowadziła ją dokądś korytarzem. Po chwili usłyszał, jak zamykają się za nimi jakieś drzwi. Był wdzięczny za tę nieoczekiwaną chwilę ciszy.
Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim Vicki wróciła, choć pewnie wcale tak nie było. W genomodyfikowanych fiołkowych oczach znać było wyraźnie zmęczenie. Musi już być strasznie późno.
— Lizzie śpi.
— To dobrze — odparł Jackson.
Vicki stała metr od niego, nie próbowała go dotknąć.
— No to co teraz będzie?
— Kelvin-Castner wymaże fałszywe drzewko danych i przeprowadzi prawdziwe badania. — Jackson popatrzył na ciemny ekran. — Słyszycie, dranie? Teraz przynajmniej macie odpowiednią motywację. Tu chodzi nie tylko o Amatorów, co się nawdychali jakichś dziwacznych cząsteczek. Dopadli także Brookhaven, czy nie tak? Chronione polem enklawy też mogą się zarazić. Wy możecie się zarazić. Lepiej poszukajcie antidotum.
Czekał, na wpół spodziewając się, że ujrzy twarz Thurrnonda Rogersa, Aleksa Castnera czy choćby Cazie. Ekran pozostał pusty.
— A więc teraz wszyscy jesteśmy po tej samej stronie — odezwała się Vicki. — Jak milutko.
— Właśnie — zgodził się z goryczą Jackson.
— Tylko że — ciągnęła Vicki — że ty, ja i Theresa wiemy coś, o czym nie wie reszta świata. Tym razem Miranda Sharifi i jej Bezsenni już nas z tego nie wyciągną. Nie będzie już żadnych cudownych strzykawek z Azylu, Edenu ani z Selene. Wszyscy Superbezsenni nie żyją.
Jackson gapił się na nią w zdumieniu.
— Nie, nie powinniśmy trzymać tego w sekrecie, Jackson. Musimy powiedzieć tym z K-C. Musimy zawiadomić agencje informacyjne, rząd i wszystkich ludzi, którzy tak desperacko liczą na to, że Miranda Sharifi wybawi nas raz jeszcze. Bo K-C już nie ma co liczyć na kolejną pomoc z nieba. Rząd musi się włamać do Selene, żeby sprawdzić, co się tam dzieje. A ludzie mogą już przestać wysyłać te swoje apele do Mirandy, bo tym razem nie będzie już żadnych dea ex machina. Machina się zepsuła, a dea nie żyją. Jackson, przytul mnie… Nie obchodzi mnie, kto to będzie oglądał.
Przytulił ją. I choć czuł ciepło Vicki, tak naprawdę niewiele to pomogło. Właściwie prawie wcale.
— Jack — odezwała się z ekranu ściągnięta ponurą powagą twarz Cazie — powiedz mi, co według ciebie wiadomo wam na temat Mirandy Sharifi i Selene.
Powtórzył to wszystko raz jeszcze dla Cazie, w samym środku nocy. Potem powtórzył to wszystko jeszcze raz dla Aleksa Castnera, także w środku nocy. Późnym rankiem następnego dnia powtórzył to jeszcze dla CIA i FBI — późnym, bo jak się okazało, ci z Kelvin-Castner wezwali federalnych, dopiero kiedy sami odbyli walne zebranie zarządu. Jackson był im za to wdzięczny, ponieważ mógł dłużej pospać. Dla FBI i CIA musiał powtarzać to wszystko jeszcze wiele razy.
Potem wypchnął całe to śledztwo ze świadomości. Spędzał całe dnie nad danymi, których Kelvin-Castner teraz mu nie szczędziło. Sam nie chodził do laboratoriów — w końcu nie miał odpowiedniego przygotowania. Ograniczył się do analizowania modeli medycznych, które nie prowadziły do niczego konkretnego. Być może da się znaleźć lekarstwo odwracające skutki działania neurofarmaceutyku. Ale nie wiadomo jak i gdzie.
Ani kiedy.
Przez cały czas nie opuszczał go zimny gniew. Nie brał się wcale stąd, że stworzenie antidotum wydawało się sprawą beznadziejną. Nie było zresztą sprawą aż tak beznadziejną. Nie brał się też stąd, że ktoś stworzył tak niebezpieczny i szkodliwy neurofarmaceutyk o nikomu nie znanej naturze. Przez cztery tysiące lat różni ludzie tworzyli najróżniejsze trucizny o nieznanej naturze, żeby za ich pomocą zawładnąć innymi. Nie był to także gniew z powodu tego, że Kelvin-Castner przedkłada własne zyski nad dobro publiczne. Tak właśnie działają korporacje.
Dwudziestego pierwszego dnia, kiedy Jackson opuszczał na krótko K-C, żeby zobaczyć się z Theresą, tuż przy wyjściu ze strefy biochronionej zatrzymał go nieoczekiwanie Thurmond Rogers. Osobiście, nie w postaci holo.
— Jackson.
— Nie sądzę, żebyśmy mieli sobie coś do powiedzenia, Rogers. Czy może robisz za posłańca u Cazie?
— Nie — odpowiedział Rogers, a słysząc jego ton, Jackson przyjrzał mu się uważniej. Skóra Rogersa, genomodyfikowana w odcień lekkiej opalenizny, który miał kontrastować z jego złocistymi lokami, była teraz ziemista i upstrzona plamami. Źrenice turkusowych oczu były wyraźnie powiększone mimo sztucznego blasku słońca w korytarzu.
— O co chodzi? — zapytał Jackson, ale przecież już wiedział.
— Już zaczęło się rozprzestrzeniać.
— Gdzie?
— W enklawie Północnego Wybrzeża w Chicago.
A więc nawet nie między Amatorami. Ktoś musiał wyjść poza enklawę — albo może ktoś się przedostał do środka — i pozarażał ich przez krew, nasienie, mocz albo mleko matki. W każdym razie nie drogą powietrzną.
— Zachowanie ofiar? — spytał krótko.
— Te same ostre zahamowania. Paniczny niepokój w obliczu nowych zachowań.
— Modele medyczne?
— Wszystkie pasują do znanych nam objawów. Płyn rdzeniowo-kręgowy, skanowanie mózgu, puls, działalność jąder migdałowatych, poziom hormonów we krwi…
— W porządku — odparł bezsensownie Jackson, bo przecież nic tu nie było w porządku. Ale on nagle zdał sobie sprawę, dlaczego jest taki wściekły.
— To wciąż to samo, wciąż i wciąż od nowa — tłumaczył Vicki. Siedzieli obok siebie w jego helikopterze, wylatywali właśnie z Bostonu. Tego miesiąca Ogrody Publiczne pod nimi rozkwitały na żółto: żonkile i narcyzy, róże i bratki w starannie genomodyfikowanym chaosie. W późnopopołudniowym słońcu kopuła State House połyskiwała złotem, a za nią widać było sinozielony, zadumany ocean. Po miesiącu spędzonym przed terminalem, Jackson czuł się dziwnie, trzymając palce na konsolecie pojazdu. Nastawił automat i wyciągnął się w fotelu. Był zmęczony.
— Co jest wciąż takie samo? — zapytała Vicki.
— Ludzie. Ciągle od nowa podejmują takie same działania, nawet kiedy nie przynoszą one żadnych rezultatów.