— No to — zaczął Jack Sawicki — co zrobimy z tymi wściekłymi szopami?
Tylko kilkoro zaśmiało się szyderczo, a to byli przeważnie ci najgłupsi. Tak jak mówiła Annie: ktoś musiał przecież prowadzić takie zebranie, nawet jeśli prowadzenie to robota dla Wołów. Ten Jack to nasz burmistrz. Nic na to nie mógł poradzić. East Oleanta jest za mała, żeby mieć normalnego wołowskiego burmistrza — żaden Wół tu nie mieszka i nie chcemy, żeby jakiś zamieszkał. No to wybraliśmy Jacka, a on teraz robi, co do niego należy.
— Wezwij przez terminal legislatora okręgowego Drinkwatera — rzucił ktoś.
— Tak, wezwij Szczywatera!
— Licencję na robostrażnika ma nadzorca rejonowy Samuelson.
— No to wezwij Samuelsona!
— Tak, a przy okazji złóż w imieniu miasta jeszcze jeden protest o ten cholerny skład, co to przydziela wszystko najwyżej raz w tygodniu! — To był głos Celie Kane. Nigdy nie widziałem jej inaczej jak tylko w złości.
— No właśnie. W Rutger’s Corner dalej mają przydziały dwa razy w tygodniu.
— Noszę już te portki dwa dni pod rząd!
— Pochorowałem się, nie poszedłem w porę i skończył się nam papier toaletowy!
W następnych wyborach nadzorca rejonowy Aaron Simon Samuelson miał przerąbane. Ale Jack Sawicki wiedział, jak się prowadzi zebranie.
— Dobra, ludzie, przymknijcie się na chwilę. To ma być o wściekłych szopach, nie o przydziałach i składzie. Mam zamiar dzwonić teraz do naszych Wołów.
Otworzył kluczykiem rządowy terminal, który stoi sobie na boku, w kącie kafeterii. Jack przysunął krzesło tuż przed sam ekran, a brzuch prawie opierał mu się o kolana. Do kafeterii wtoczyło się kilku łobuzów z bandy z alei. Mieli ze sobą drewniane pałki. Ruszyli prosto do pasa żywieniowego, śmiejąc się i kuksając między sobą. Nikt nie kazał im się zamknąć. Nikt nie śmiał.
— Proszę uruchomić terminal — rzucił Jack. Nie wstydził się gadać przy nas po wołowsku. Żadnego kretyńskiego udawania w stylu: „Ja tu nie wykonuję rozkazów, ja sam daję rozkazy, bo ze mnie to dopiero agro Amator!” Z Jacka był niezły burmistrz.
Ale ja mam dość oleju w głowie, żeby mu o tym nie mówić.
— Terminal uruchomiony — odpowiedziała maszyna. Pierwszy raz zacząłem się zastanawiać, co by było, gdyby zepsuła się tak samo jak obierak Annie.
— Wiadomość dla nadzorcy rejonowego Aarona Simona Samuelsona, z kopią dla legislatora okręgowego Thomasa Scotta Drinkwatera, senatora stanowego Jamesa Richarda Langtona, przedstawiciela stanowego Claire Amelii Forrester i kongreswoman Janet Carol Land. — Jack oblizał wargi. — Priorytet dwa.
— Jeden! — wrzasnęła Celie. — Zrób z tego jeden, draniu!
— Nie mogę, Celie — odpowiedział Jack. Ten to miał cierpliwość. — Jeden jest do katastrof, jak na przykład napad, pożar albo powódź w stacji odbioru energii Y.
Na to mieliśmy się uśmiechnąć. Stacja energii Y jest niepalna i przy tych swoich wołowskich zabezpieczeniach nie może się zepsuć w żaden inny sposób. Nic nie może się dostać do środka, a ze środka wydostaje się tylko energia Y. Celie Kane — ta to w ogóle nie wie, jak się uśmiechać. Jej ojciec, stary Doug Kane, to mój najlepszy kumpel, ale on też nie może sobie z nią poradzić. Zresztą nigdy nie umiał, nawet jak była jeszcze dzieckiem.
— To jest katastrofa, cholerny półgłówku! Jak któryś z tych szopów zabije mi dziecko, sama rozerwę cię na strzępy, Jacku Sawicki!
— Hej, weź się w garść, Celie! — odezwał się Paulie Cenverno, a ktoś mruknął: — Suka.
Otwarły się drzwi i weszła Annie, trzymając za rękę Lizzie. Łobuzy przy pasie żywieniowym dalej przepychały się i pokrzykiwały.
— Proszę poczekać — odezwał się terminal. — Łączę się z przenośnym aparatem nadzorcy rejonowego Samuelsona.
Po minucie pojawiło się holo, nie naturalnych rozmiarów jak te w publicznej holowizji, ale malutkie. Ośmiocalowy Samuelson siedział przy swoim biurku, ubrany w niebieski uniform. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat, ale przy tych wszystkich wołowskich genomodyfikacjach trudno cokolwiek powiedzieć. Miał gęste siwe włosy, szerokie ramiona i otoczone zmarszczkami błękitne oczy; był przystojny, jak oni wszyscy. Niektórzy z nas zaczęli przestępować z nogi na nogę. Kiedy wyborcy nie oglądają wołowskich kanałów, wtedy ludzi ubranych w co innego niż przydziałowy kombinezon widzą tylko wtedy, kiedy do składu przyjeżdżają techniczni Samuelsona, dwa razy w tygodniu. No, teraz to raz w tygodniu.
Nagle zacząłem się zastanawiać, czy to naprawdę Samuelson. Może to holo idzie z taśmy. Może Samuelson jest całkiem gdzie indziej — ubiera się na przyjęcie albo jest w kombinezonie, albo i goły, akurat sra. Dziwnie było o tym myśleć.
— Słucham, burmistrzu Sawicki? — odezwał się Samuelson. — Czym mogę panu służyć?
— W East Oleanta pojawiły się co najmniej cztery wściekłe szopy, panie nadzorco. Monitor terenowy wykrył je, zanim zdążył się zepsuć. Widzieliśmy je już w samym mieście. Są niebezpieczne. A mówiłem panu już dwa tygodnie temu, że robostrażnik do zwierzyny się zepsuł.
— Sprawy związane z nadzorem zwierzyny należą do obowiązków Sellica Corporation. Zawiadomiłem ich natychmiast, kiedy tylko pan mnie powiadomił.
Ale Jack nie miał zamiaru kupić takiego gówna. Tak jak mówiłem, dobry z niego burmistrz.
— Nie obchodzi nas, kto powinien się tym zająć! Do pańskich obowiązków należy dopilnować, żeby ktoś to zrobił. Po to właśnie pana wybraliśmy.
Twarz Samuelsona nie zmieniła wyrazu. To właśnie wtedy doszedłem do wniosku, że to musi iść z taśmy.
— Przepraszam, panie burmistrzu, ma pan absolutną rację. Naprawdę, bardzo mi przykro. Ta sprawa nie będzie dłużej zaniedbywana.
Ludzie pokiwali głowami — cholerna racja. Za moimi plecami Paulie Cenverno mruknął:
— Z Wołami trzeba ostro. Muszą pamiętać, kto tu płaci głosami.
— Dziękuję, panie nadzorco. I jeszcze jedna sprawa…
— Hej! — wrzasnął któryś łobuz z drugiego końca sali. — Pas żywieniowy stanął!
Zapadła martwa cisza.
— O co chodzi? — zapytało ostro holo Samuelsona. — W czym problem? — Przez chwilę miało się wrażenie, że to żywy człowiek.
— Pieprzona maszyna zwyczajnie stanęła! — darł się dalej tamten łobuz. — Zżarła mój chip i stanęła! Okienka z żarciem się nie otwierają! — Zaczął szarpać za drzwi okienek, ale nie puściły; nigdy nie puszczają, póki się nie włoży w otwór żywnościowego chipa. Łobuz walnął w nie swoją drewnianą pałą, ale to też nie pomogło. Plastiszyby nie da się rozbić.
Jack rzucił się biegiem przez całą kafeterię, aż jego wielki brzuch podskakiwał pod czerwonym kombinezonem. Wepchnął swój własny chip do otworu i przycisnął guzik przy okienku. Chip zniknął, a okienko się nie otworzyło. Jack pobiegł z powrotem do terminalu.
— Zepsuł się, panie nadzorco. Ten przeklęty pas żywieniowy się zepsuł. Połyka chipy i nie wydaje jedzenia. Musi pan jak najszybciej coś zrobić. To nie może czekać dwa tygodnie!
— Oczywiście, że nie, panie burmistrzu. Jak jednak panu wiadomo, kafeteria nie wchodzi w skład moich podatków. Została ufundowana i jest utrzymywana przez panią kongreswoman Land. Ale sam osobiście ją powiadomię, natychmiast, i w ciągu godziny będzie u was technik z Albany. Nikt nie umrze z głodu w ciągu godziny, panie burmistrzu. Proszę uspokoić mieszkańców.
— I tak go naprawią jak robostrażnika, co? — rozdarł nam uszy głos Celie Kane. — Jak moje dzieci będą głodne choćby przez jeden dzień, ty wykastrowany draniu…