Выбрать главу

— Zamknij się — szepnął do niej morderczym tonem Paulie Cenverno. Pauliemu nie podobało się, kiedy ktoś w oczy ubliżał Wołom. Oni też mają swoje uczucia, mawiał.

— W ciągu godziny — powtórzył Jack. — Dziękuję za pomoc, panie nadzorco. Koniec rozmowy.

— Koniec rozmowy — potwierdził Samuelson. Uśmiechnął się do nas tym swoim wyborczym uśmiechem: wzniesiony podbródek i rozjaśnione oczy. Jego holo przycisnęło na biurku jakiś guzik. Obraz zniknął. Ale coś musiało pójść nie tak, bo głos nie zniknął, tylko teraz zabrzmiał zupełnie inaczej. Niby dalej Samuelson, ale taki Samuelson, jakiego nie usłyszysz w czasie kampanii wyborczej:

— Chryste! I co jeszcze?! Kretyni i imbecyle, miałbym ochotę po prostu… Och! — jęknął terminal i zamilkł.

Jakaś kobieta przy stoliku zaczęła krzyczeć. Łobuz z największą pałką zabrał jej jedzenie i sam zaczął jeść. Jack, Paulie i Norm Frazier ruszyli tam i razem skoczyli na chłopaka. Jego kolesie skoczyli na nich. Stoły zaczęły się przewracać, a ludzie zerwali się z miejsc. Ktoś akurat przełączył kanały i obok nich przetoczył się z rykiem wyścig skuterów w Alabamie, naturalnej wielkości. Złapałem Annie i Lizzie i pchnąłem w stronę drzwi.

— Wychodzimy! Wychodzimy!

Za drzwiami, na oświetlonej lampami Y Main Street było jasno jak w dzień. Czułem, że serce mi wali, ale nie zwalniałem. Rozzłoszczeni ludzie tracą rozum. Wszystko może się zdarzyć. Dysząc ciężko, biegłem obok Annie; jej wielkie piersi podskakiwały. Lizzie mknęła obok nas cicho i szybko jak sarenka.

W mieszkaniu Annie na Jay Street opadłem ciężko na kanapę. Nie była specjalnie wygodna — nie tak jak te, które pamiętałem z dzieciństwa, te miękkie, które trzymało się tak długo, aż dopasowały się kształtem do ciała.

No, ale z drugiej strony, w plastsyntetyku nie lęgnie się robactwo.

— Myślisz, że jakiś Wół przyjedzie, żeby naprawić pas żywieniowy? — odezwała się Lizzie z błyszczącymi oczyma. — W ciągu godziny?

— Lizzie… ćśśś — wysapałem.

— Cicho bądź, Lizzie, albo trzeba będzie sprowadzić Woła, żeby naprawił ciebie! Billy, lepiej zostań dzisiaj na noc u nas. Nie wiadomo, co mogą wymyślić ci głupcy z kafeterii.

Przyniosła mi koc, jeden z tych, które sama ozdobiła barwną przędzą ze składu. Inne ozdoby wisiały na ścianach, przetykane kawałkami blachy z puszek, z której młode dziewczyny robiły sobie biżuterię, przeplecione oddartymi paskami kombinezonów i innymi kolorowymi rzeczami, jakie tylko udało się Annie znaleźć. Wszystkie mieszkania przy Jay Street wyglądają tak samo. Wszystkie wybudowano mniej więcej w tym samym czasie, jakieś dziesięć lat temu, kiedy jakiś senator chciał wyjść z cienia i potrzebował bardzo rozbuchanej kampanii. Małe pokoiki, ściany z pianki budowlanej, plastsyntetyczne meble z przydziału, ale mieszkanie Annie należało do tych kilku, które wyglądały jak prawdziwe domy.

Annie kazała Lizzie położyć się do łóżka. Potem przyszła i usiadła na krześle blisko mojej kanapy.

— Billy… Widziałeś tamtą kobietę w kafeterii?

— Jaką kobietę?

Miło, kiedy siedzi tak blisko.

— Tę, która stała z tyłu, przy ścianie. Miała zielony kombinezon. Nie mieszka tu, w East Oleancie.

— No i?

Ułożyłem się pod tym ładnym kocem Annie. Czasem zaglądają tu do nas podróżni, choć teraz jakby rzadziej, odkąd grawkolej przestała jeździć regularnie. Chipy żywnościowe są ważne w całym stanie, bo dostajemy je od senatorów, a kiedyś nawet nie było trudno wymienić je na międzystanowy chip. Może dalej tak jest. Ja nie podróżuję za często.

— Wyglądała tak jakoś inaczej. — Jak inaczej?

Annie zacisnęła usta; myślała. Miała wargi ciemne i błyszczące jak jeżyny, a dolna była tak pełna, że zaciśnięta wyglądała jeszcze bardziej soczyście. Musiałem odwrócić oczy.

— Jak Woły — powiedziała powoli.

Z wrażenia aż usiadłem. Koc zsunął się na podłogę.

— Chcesz powiedzieć, że była genomodyfikowana? Ja tam nikogo takiego nie widziałem.

— No, może nie była tak ładna jak oni wszyscy. Mała, ostre rysy, nisko opuszczone brwi i trochę za duża głowa. Ale była Wołem. Ja zawsze wiem. Billy… Myślisz, że ona może być szpiegiem z FBI?

— W East Oleancie? Nie mamy tu żadnych podziemnych organizacji. Mamy tylko tych przeklętych łobuzów, co to zrobią wszystko, żeby reszcie obrzydzić życie.

Ale Annie nadal zaciskała usta. Licencję na naszą policję ma legislator stanowy Thomas Scott Drinkwater. To on zawiera kontrakty z tymi, co mają i roboty, i wołowskich funkcjonariuszy. Niezbyt często ich widujemy. Nie zależy im, żeby na ulicach był spokój, i nie obchodzą ich kradzieże, bo w składach zawsze jest dość dla wszystkich. Ale kiedy ktoś kogoś napadnie, zabije albo zgwałci, zaraz tu są. Akurat rok temu zgarnęli Eda Jensena za to, że zabił najstarszą dziewczynę Flaggów, kiedy się młodzi za bardzo rozochocili na tańcach. Zabrali go do Albany, na „od dwudziestu pięciu lat do kary dożywotniego więzienia”. No, ale z drugiej strony, nikt nigdy nie stanął przed sądem, kiedy w lesie zastrzelili z łuku Sama Taggarta. Ale chyba ktoś inny musiał mieć wtedy licencję.

FBI to zupełnie co innego. Jak wszystko, co federalne. Nie przyjeżdżają do Amatorów Życia, chyba że coś zagraża Wołom. A jak już raz przyjadą, to nie popuszczą.

— A ja swoje wiem — upierała się Annie — Ona była z Wołów. Mam do nich nosa.

Nie miałem najmniejszego zamiaru się kłócić. Nie chciałem też, żeby się martwiła.

— Annie, FBI nie ma czego szukać w East Oleancie. A Woły nigdy nie mają ostrych rysów i za dużych głów; przecież żaden by nie pozwolił, żeby mu się urodziło takie dziecko.

— No cóż, mam nadzieję, że się nie mylisz. Nie potrzeba nam tu żadnych Wołów na gościnnych występach. Niech oni sobie siedzą u siebie, a my u siebie.

Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem miękko:

— Annie, słyszałaś kiedy o Edenie?

Wiedziała, że nie mówię o Biblii. To nie ten ton.

— Nie. O niczym takim nie słyszałam.

— A właśnie, że słyszałaś. Poznaję po twoim głosie. Słyszałaś o Edenie.

— A jeśli nawet, to co? To same bzdury.

Tego już nie mogłem odpuścić.

— Dlaczego same bzdury?

— Dlaczego?! Rusz głową, Billy. Jak może istnieć jakieś miejsce — nawet w górach — żeby Woły o nim nie wiedziały? Woły obsługują tu wszystko, góry też. Mają helikoptery i samoloty, z których dojrzą, co trzeba. A zresztą po co komu takie miejsce bez Wołów? Kto by tam pracował?

— Roboty — odpowiedziałem.

— A kto by je robił?

— Może my?

— Amatorzy mieliby pracować? Ale po co, na litość boską? Przecież nie musimy pracować, od tego mamy Wołów! Mamy prawo do tego, żeby obsługiwały nas Woły i ich roboty, przecież sami ich wybraliśmy! Po co nam miejsce bez służby publicznej?

Była za młoda — nie pamiętała czasów, zanim zaczęło się głosowanie przez holoterminal, a licencjonowane fabryki dawały tanie roboty i żywnościowe chipy i wszędzie było pełno tych z Misji Świętego Życia, którzy wydawali wielkie pieniądze na kościoły i gadali o liliach na łące i uświęconej radości, i o tym, że Bóg wolał Marię od Marty. Annie nie pamięta tych wszystkich ruchów na rzecz demokracji, z których każdy chciał nam pokazać, jak to w demokracji zwykły człowiek staje się arystokratą i panem swoich publicznych służb.

Szkoły były za demokracją. Amerykańscy Irlandczycy za demokracją. Mieszkańcy stanu Indiana za demokracją. Czarni za demokracją. Ja tam nie wiem. Roboty wzięły od nas ciężką pracę i byliśmy szczęśliwi, oddaliśmy ją bez żalu. Politycy zaczęli gadać o chlebie i igrzyskach, zaczęli mówić do wyborców „proszę pani” i „proszę pana”, budować kafeterie, składy i tory wyścigowe, i mieszkania komunalne. Annie tego nie pamięta. Lubi gotować i szyć i nie spędza całych dni na psychoimprezach, tańcach albo z kochankami, jak niektóre, ale mimo to nigdy nie trzymała w ręku siekiery, którą się trzeba zamachnąć, nigdy nie trzymała ani motyki, ani topora, ani młota.