— Arnie Shaw — rzucił gorliwie mężczyna. — Ten pociąg zepsuł się już kiedy?
— Jeszcze nie — odpowiedziałam. — Ale pewnie się zepsuje, drań.
— Co można poradzić?.
— Ano nic.
— Życie jest przez to ciekawsze.
— Arnie — wtrąciła ostro mamuśka, przerywając tę naszą krótką konwersację — chodźmy do tyłu. Tam jest więcej miejsc.
Posłała mi spojrzenie, od którego zaskwierczałby plastsyntetyk.
— Tu też jest mnóstwo miejsc, Dee.
— Arnie!
— Do widzenia — powiedziałam.
Oddalili się, a kobieta nadal mruczała coś pod nosem. Co za suka. Powinnam pozwolić, żeby Superbezsenni zmienili jej potomków w czwororęczne bezogonowe psy pasterskie. Albo w co tam tylko zechcą. Odchyliłam głowę na oparcie siedzenia i zamknęłam oczy. Pociąg zwalniał już na powitanie następnego amatorskiego miasteczka.
Kiedy znów ruszyliśmy, najmniejsze z Shawów wróciło. Dziewczynka, na oko pięcioletnia, przypełzła między siedzeniami jak kocię. Miała zuchwałą buźkę i długie, ciemne, bardzo brudne włosy.
— Masz ładną bransoletkę. — Popatrzyła tęsknie na obrzydlistwo otaczające mój nadgarstek: spiralne wisiory z jakiegoś lekkiego stopu, który giął się łatwo jak rozgrzany wosk. Jakiś otumaniony wyborca przysłał ją Davidowi wraz z parą kolczyków do kompletu, kiedy David ubiegał się jeszcze o fotel senatora stanowego. Dla żartu zatrzymał to sobie.
Zsunęłam bransoletkę z dłoni.
— Chcesz ją?
— Naprawdę?
Jej twarz rozjaśniła się radością. Wyszarpnęła bransoletkę z wyciągniętych ku niej palców i popędziła przejściem między siedzeniami, tylko furkotały za nią poły niebieskiej koszuli. Uśmiechnęłam się do siebie. Szkoda, że z kociąt zawsze muszą w końcu wyrosnąć dorosłe koty.
Minutę później zawisła nade mną mamuśka.
— Bierz no sobie tę swoją bransoletkę. Desdemona ma własną biżuterię!
Desdemona. Skąd oni biorą takie imiona? Szekspira przecież nie gra się na torach skuterowych.
Kobieta wpatrzyła się we mnie twardym wzrokiem.
— Słuchaj no, lepiej trzymaj się swoich, a my będziemy trzymać się swoich. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Rozumiesz?
— Tak jest, proszę pani — odparłam i wyjęłam swoje soczewki. Mam genomodyfikowane oczy w kolorze niezwykle intensywnego fioletu. Przyglądałam się jej w milczeniu, z rękoma splecionymi na podołku.
Odeszła kołysząc się na boki i mrucząc coś pod nosem.
— Co za ludzie… — doszło moich uszu.
„Jeśli nie dam rady udawać Amatorki — mówiłam Colinowi — będę udawać lekko stukniętego Woła, który usiłuje udawać Amatora. Nie byłabym pierwszym Wołem, który chce wrócić do korzeni. Znasz to: członek klasy pracującej żałośnie próbuje udawać arystokratę. Najciemniej jest zawsze pod latarnią”.
Colin tylko wzruszył ramionami. Pomyślałam wtedy, że żałuje, iż mnie zwerbował, ale potem zdałam sobie sprawę, że ma nadzieję, iż moje wyskoki odciągną uwagę od prawdziwych agentów ANSG, niewątpliwie ciągnących teraz chmarą w stronę Waszyngtonu. Federalne Forum Nauki i Techniki, popularnie zwane Sądem Naukowym, miało tam prowadzić przesłuchanie w sprawie prośby rynkowej nr 1892-A. A tym, co odróżniało tę akurat prośbę od spraw numerowanych od 1 do 1891, był fakt, że skierowała ją do sądu Korporacja Huevos Verdes. Po raz pierwszy od dziesięciu lat Superbezsenni próbowali uzyskać oficjalne zezwolenie na handel opatentowanym przez siebie genomodyfikowanym wynalazkiem. Ich szansę były równe zeru — to jasne — ale mimo to sprawa przedstawiała się nader interesująco. Dlaczego akurat teraz? O co tak naprawdę im chodzi? I czy któreś z tej dwudziestki siódemki pojawi się osobiście na przesłuchaniach?
A jeśli tak, to czy uda mi się utrzymać tę osobę pod nadzorem?
Gapiłam się przez okno na uprawiane przez automaty pola. Pszenica, a może soja — nie miałam pojęcia, jak wygląda jedno i drugie w naturze. Po dziesięciu minutach Desdemona była z powrotem przy moim siedzeniu. Jej twarz wynurzyła się spomiędzy moich wyciągniętych nóg; przypełzła tu pod siedzeniami, po błocie i resztkach jedzenia. Uniosła swój malutki torsik, opierając się lepką rączką na moim fotelu. Druga rączka wystrzeliła znienacka w górę i zamknęła się na mojej bransoletce.
Odpięłam ją i jeszcze raz dałam dziecku. Dziewczynka strasznie wybrudziła sobie przód portek.
— W tym pociągu nie ma robosprzątaczki?
Złapała bransoletkę i uśmiechnęła się.
— Zdechła.
Roześmiałam się serdecznie. A w chwilę potem zepsuł się pociąg.
Rzuciło mnie na podłogę, gdzie spoczęłam chwiejnie na kolanach i dłoniach, czekając na rychłą śmierć. Gdzieś pode mną jęczała przenikliwie maszyneria. Pociąg stanął w podrygach, ale nie przewrócił się.
— Jasny szlag! — rozdarł się ojciec Desdemony. — Tylko nie to!
— Możemy kupić sobie lody? — rozjęczało się jakieś dziecko. — Przecież stanęliśmy!
— Już trzeci raz w tym tygodniu! Pieprzony wołowski pociąg!
— Nigdy nie kupicie nam żadnych lodów!
Wyglądało na to, że te pociągi się nie przewracają. Więc jednak nie umrę. Podążyłam za innymi pasażerami wagonu.
W zupełnie inny świat.
Po prerii hulał wiatr — ciepły, rozszeptany, uderzający do głowy. Przybiły mnie rozmiary nieba. Nad głową bezkresny rozświetlony błękit, pod stopami bezkresne rozświetlone złoto. A wszystko to pieszczone tym gorącym jak krew wiatrem, przesiąknięte słonecznym blaskiem, brzemienne aromatem. Ja, wielbicielka miast w stopniu równym niemal sir Christopherowi Wrenowi, nie miałam pojęcia, że może istnieć coś tak pięknego. Żadne holo nie przygotowało mnie na taki widok. Z całej siły oparłam się idiotycznej chęci, by zrzucić buty i zatopić palce nóg w złocistej ziemi.
Zamiast tego podążyłam za tłumkiem utyskujących Amatorów, którzy zmierzali wzdłuż torów na czoło pociągu. Zebrali się wokół holoprojekcji przedstawiającej technika, mimo że nagranie z jego głosem słychać było w każdym wagonie. Holo „stało” na trawie, wielkie i autorytatywne. Znałam właściciela tej licencji — był zdania, że do wydawania poleceń najlepiej nadają się smagli mężczyźni o wzroście minimum siedem stóp.
— Nie ma potrzeby się niepokoić. To tylko chwilowe zakłócenia. Proszę powrócić do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka minut w ramach rekompensaty serwować będziemy potrawy i napoje. Technik z ekipy naprawczej jest już w drodze. Nie ma potrzeby się niepokoić…
Desdemona kopnęła holo. Stopa przeszła na wylot, a przez twarz dziewczynki przemknął szelmowski uśmieszek bezsensownego tryumfu. Holo zwróciło na nią wzrok.
— Nie waż się więcej tego robić, słyszałaś, mała?
Oczy Desdemony rozszerzyły się strachem; szybko ukryła się za nogami matki.
— Nie bądź taka strachliwa, on jest interaktywny i tyle — warknęła mamuśka. — Puszczaj moje nogi!
Mrugnęłam do Desdemony, która popatrzyła na mnie naburmuszona, a potem znienacka uśmiechnęła się, grzechocząc naszą bransoletką.
— … do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka chwil w ramach rekompensaty serwować będziemy …
Do lokomotywy zbliżało się coraz więcej osób, a wszystkie z wyjątkiem dwóch głośno narzekały. Jedną z tych dwóch była kobieta w starszym wieku: wysoka, o niezbyt ładnej twarzy. Nie nosiła kombinezonu, tylko długą tunikę w subtelnym, stonowanym odcieniu zieleni i o zbyt nierównym splocie, by mógł powstać na maszynie. Za kolczyki służyły jej dwa polerowane zielone kamienie. Nigdy przedtem nie widziałam Amatora Życia obdarzonego dobrym smakiem.