Następną anomalię stanowił towarzyszący jej chłopak o jedwabistych rudych włosach i bladej cerze oraz odrobinę za dużej głowie.
W wagonach roboty wychynęły ze swoich składzików i serwowały świeżo zsyntetyzowane sojowe przekąski, różne napoje i słoneczko w niegroźnych dawkach.
— Z pozdrowieniami od senator Cecylii Elizabeth Dawes — powtarzały niezmordowanie. — Cieszymy się, że możemy gościć państwa u siebie.
Ta chwilowa rozrywka zajęła uwagę wszystkich na jakieś pół godziny. Potem z powrotem powychodzili z wagonów i na nowo podjęli utyskiwanie.
— Cóż to za obsługa się porobiła ostatnio…
— … następnym razem głosuję na kogo innego, na kogokolwiek innego…
— … chwilowe zakłócenia. Proszę powrócić do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka chwil…
Przespacerowałam się po zmierzwionej trawie do skraju najbliższego pola. Bezsenny stał na uboczu, obserwując tłum, przyglądając się wszystkim na pozór od niechcenia, zupełnie tak samo jak ja. Jak dotąd, nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Pole otoczono ogrodzeniem pod niskim napięciem, po to chyba, żeby utrzymać agroroboty w jego obrębie. Sunęły statecznie między rzędami złocistej pszenicy, robiąc swoje — cokolwiek to było. Przekroczyłam ogrodzenie i wzięłam jeden do ręki. Brzęczał cichutko — ciemna kula z ruchomymi czułkami. Na spodzie miał plakietkę z napisem Canco Robots/Los Angeles. Canco opisano w zeszłym tygodniu w „Wall Street Journal On-Line”; mieli solidne kłopoty. W całym kraju ich agroroboty zaczęły się nagle psuć. Licencja padała.
Ciepły wiatr szeptał uwodzicielsko pośród łanów słodko pachnącej pszenicy.
Usiadłam po turecku na trawie, plecami do ogrodzenia. Wokół mnie grupki dorosłych zabierały się do gry w karty lub kości. Dookoła biegały rozwrzeszczane dzieci. Obok mnie przemknęła jakaś młoda parka i z zamiarem wyraźnie widocznym w oczach zniknęła pośród pszenicy. Tamta starsza kobieta siedziała na uboczu, czytając książkę — prawdziwą książkę. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, skąd mogła ją wziąć. A wielkogłowy Bezsenny — jeśli rzeczywiście nim był — wyciągnął się na ziemi, przymknął oczy i udawał, że śpi. Wykrzywiłam się. Nigdy nie przepadałam za autoironią, szczególnie u innych.
Po dwóch godzinach roboty obsługi jeszcze raz przyniosły jedzenie i napoje.
— Z pozdrowieniami od senator Cecylii Elizabeth Dawes. Cieszymy się, że możemy gościć państwa u siebie.
Ile sojsyntu może wieźć taki amatorski grawpociąg? Nie miałam pojęcia.
Słońce rzucało długie cienie. Przespacerowałam się w stronę czytającej kobiety.
— Dobra ta książka?
Podniosła na mnie szacujący wzrok. Jeśli Colin wysłał mnie do Sądu Naukowego w Waszyngtonie, to prawdopodobnie wysłał i kilku oficjalnych agentów. A jeśli wielka głowa rzeczywiście jest Bezsennym, to najprawdopodobniej ma już swój osobisty ogon. Jednak coś w twarzy czytającej kobiety przekonało mnie, że to nie ona. Nie była genomodyfikowana, ale nie o to chodziło. Nadal trafiały się rodziny Wołów, które nie uznawały nawet dozwolonych genomodyfikacji, żyły potem sobie wewnętrznie bardzo zintegrowane, za to towarzysko zupełnie na uboczu. Ale ona nie należała i do nich. Była kimś innym.
— To powieść — odpowiedziała obojętnym tonem. — Dziwi panią, że istnieją jeszcze Amatorzy, którzy potrafią czytać? Albo którym się chce?
— Tak — uśmiechnęłam się konfidencjonalnie, ale odpowiedziała mi obojętnym spojrzeniem i powróciła do lektury. Wół-renegat nie wywoływał u niej pogardy ani oburzenia, ani uniżoności. Po prostu i szczerze — nie budziłam jej zainteresowania. Poczułam do niej mimowolny szacunek.
Wygląda na to, że nie znam Amatorów Życia tak dobrze, jak mi się zdawało.
Zachód słońca był porywającym widowiskiem. Niebo stało się najpierw przejrzyste i bezbronne, potem przecięły je pasma subtelnych kolorów. Kolory stawały się coraz bardziej agresywne, a za nimi postępowały blade, pożegnalne pastele. Na koniec zrobiło się zimno i ciemno. Cały królewski romans w jednej półgodzinie. Claude-Eugene-Rex-Paul-Anthony-Russell-David naraz.
Nie zjawił się żaden technik z ekipy naprawczej. Preria stygła w błyskawicznym tempie. Wszyscy wróciliśmy do wagonów, a w pociągu zapalono światła i włączono ogrzewanie. Zastanawiałam się, co by się stało, gdyby oba te systemy — albo roboty obsługi — się zepsuły.
Ktoś się odezwał, niezbyt głośno i jakby w powietrze:
— Mój chip żywieniowy spóźnił się w zeszłym kwartale. Chwila ciszy. Wyprostowałam się na swoim siedzeniu — to było coś nowego. Nie skarga. Coś zupełnie innego.
— W moim mieście zabrakło kombinezonów. Wół ze składu mówi, że braki występują w całym kraju.
Chwila ciszy.
— Jedziemy tym pociągiem, żeby zabrać matkę z Missouri. Centralne w ich bloku się zepsuło i nikt nie chciał jej wziąć do siebie. Staruszka nie ma ogrzewania.
Chwila ciszy.
— Czy ktoś wie — odezwał się jakiś głos — ile stąd do najbliższego miasta? Może dałoby się tam dojść na piechotę.
— Odkąd to mamy chodzić na piechotę? To oni mają naprawić ten pieprzony pociąg! — buchnęła wściekłością i deszczem śliny mamuśka.
I w tym momencie skończyła się spokojna tonacja.
— Zgadza się! To my tu jesteśmy wyborcy!
— Moje dzieci nie będą chodzić do żadnego najbliższego miasta…
— Coś ty, pieprzony Wół, czy jak?
Widziałam, jak wielkogłowy wędruje wzrokiem od twarzy do twarzy.
Nagle holo smagłego mechanika pojawiło się wewnątrz wagonu, w samym środku przejścia.
— Panie i panowie, grawkolej Morrisona jeszcze raz prosi o wybaczenie za opóźnienia w naprawie. Ażeby uprzyjemnić państwu czas oczekiwania, mamy zaszczyt zaprezentować nowy program rozrywkowy, który nie był jeszcze rozpowszechniany w sieciach — z pozdrowieniami od kongresmana Wade’a Keitha Finleya — oto Dan Arlen, Śniący na jawie, w swoim najnowszym koncercie zatytułowanym „Wojownik”. Program oglądać można przez okna po lewej stronie wagonów.
Amatorzy spoglądali po sobie; wściekłość natychmiast ustąpiła wybuchom radości. Widać było, że to nowość wśród rozrywek serwowanych na czas awarii. Przeliczyłam w myślach koszt sprowadzenia wideoprojektora na tyle potężnego, by mógł produkować obrazy widoczne ze wszystkich okien długiego pociągu i dodałam koszt zakupu nie rozpowszechnianego wideo z występem najpopularniejszego wśród Amatorów wykonawcy. Sumę porównałam z kosztem przysłania ekipy naprawczej. Coś mi tu nie gra. Nie wiedziałam nic na temat Hollywood, ale nie publikowany koncert Dana Arlena musi być wart grube miliony. Dlaczego grawkolej wozi go ze sobą tylko po to, żeby w razie czego uspokajać nim niecierpliwiących się tubylców?
Wielkogłowy w milczeniu przyglądał się, jak współpasażerowie przyciskają twarze do okien po lewej stronie wagonu.
Z dachu wagonu tuż przed naszym wysunął się długi pręt. Pręt ten wznosił się pod kątem rozwartym do ziemi, a sięgał prawie do samego pola pszenicy. Z jego końca wytrysnęły promieniście strugi światła, formując wielką piramidę. Dało się słyszeć powszechne „Oooooooo!”. Przenośne projektory nigdy nie dorównują jakością przekazu stałym, ale nie sądzę, żeby tę publiczność obchodziły takie drobiazgi. W samym centrum piramidy pojawił się obraz Dana Arlena i jeszcze raz dało się słyszeć potężne „Ooooooooo!”.
Po cichu wyśliznęłam się z pociągu.