Выбрать главу

W ciemnościach i z bliska holo prezentowało się jeszcze dziwaczniej — czteroipółmetrowy mężczyzna o rozmazanych konturach siedział w wózku inwalidzkim, za plecami mając całe połacie nie oświetlonej prerii. Nad nim, straszliwie wysoko, połyskiwały chłodno gwiazdy. Z kieszeni kombinezonu wyciągnęłam zwiniętą plastikurtkę.

— Jestem Dan Arlen, Śniący na jawie. Niech spełnią się wasze sny.

Widziałam kiedyś koncert Arlena na żywo, w San Francisco, kiedy z przyjaciółmi włóczyliśmy się po różnych zakazanych dziurach. Byłam jedyną osobą w Sali Koncertowej senatora Paula Jenningsa Messury, na której pokaz nie wywarł najmniejszego wrażenia. „Naturalna odporność na hipnozę — określił to mój lekarz. — W pani mózgu po prostu nie zachodzą odpowiednie subtelne reakcje biochemiczne. Czy pani miewa jakieś sny?”

Nigdy nie udało mi się zapamiętać ani jednego snu.

Piramida światła wokół Arlena nieco się zmieniła i dziwnie zamigotała. Wzorce pobudzające podświadomość zaczęły stapiać się z wolna w jakieś bardzo powikłane kształty. A głos Arlena — cichy, intymny — zaczął snuć jakąś opowieść.

— Dawno temu był sobie człowiek o wielkich nadziejach, ale niewielkiej sile. Kiedy był młody, chciał mieć wszystko. Chciał posiąść moc, która sprawi, że inni ludzie zaczną go szanować. Chciał seksu, który sprawi, że jego kości rozpłyną się w rozkoszy. Chciał miłości. Chciał podniet. Chciał, aby każdy dzień pełen był wyzwań, którym tylko on byłby w stanie stawić czoło. Chciał…

Proszę, nie! Pomówmy raczej o ordynarnym łechtaniu prymitywnych żądz. A przecież nawet niektóre Woły nazywały tego prostaka artystą.

Ale trzeba przyznać, że te jego kształty narzucały się z nieodpartą siłą. Prześlizgiwały się wokół wózka Arlena, zwijały się i rozwijały, niektóre bardzo wyraźne, inne ledwie przebłyskujące na granicy świadomej percepcji. Poczułam, jak krew zaczęła raźniej krążyć w moich żyłach — taki nagły przypływ sił żywotnych, jaki odczuwa się zwykle z początkiem wiosny, po akcie miłosnym lub pojedynku. Nie byłam odporna na te drażniące podświadomość półsekundowe przebłyski. A musiały być naprawdę paskudne w treści.

Zajrzałam do wnętrza wagonu. Amatorzy stali bez ruchu z twarzami przyciśniętymi do szyb. Desdemona patrzyła z szeroko rozwartą buźką jak różowa kieszonka. Nawet w twarzy mamuśki mogłam dostrzec ślad tamtej młodej dziewczyny, jaką była w czasie jakiejś dawno zapomnianej amatorskiej nocy, parę dziesiątków lat temu.

Odwróciłam się znowu w stronę Arlena, który nadal snuł swą mało skomplikowaną opowieść. Miał melodyjny głos. Historyjka przypominała jakąś pseudoludową baśń, której brakło zwykłej subtelności, rezonansu, odrobiny ironii i artyzmu. Słowa stanowiły ledwie szkielet, na którego de pobłyskiwały obrazy graficzne, wywołując właściwe znaczenia w zahipnotyzowanych umysłach widzów. Mówiono mi, że każdy odbiera koncerty Dana Arlena na swój własny sposób, który zależy od zasobu symboli, jakie jego umysł zebrał w trakcie jakichś poważnych przeżyć w dzieciństwie. Tak mi mówiono, ale nie uwierzyłam.

Powędrowałam w ciemnościach wzdłuż całego składu, badając wzrokiem twarze Amatorów za szybami okien. Niektóre zalane były łzami. Czegokolwiek doświadczali, było z pewnością o wiele silniejsze niż wszystko, co udało mi się przeżyć w Kaplicy Sykstyńskiej, na „Królu Lirze” Lewisa Darrella czy w czasie Festiwalu Beethovenowskiego Filharmoników z San Francisco. Potężniejsze nawet niż słoneczko, nawet niż pranie nerwów. Musiało to być odczucie równie silne jak orgazm.

Nikt nie próbował ująć snów na jawie w jakieś karby prawne. Dan Arlen miał całe hordy naśladowców, ale żaden nie utrzymał się w interesie zbyt długo. Cokolwiek wyprawiał z ludźmi ten Arlen, był jedyną w świecie osobą, która wiedziała, jak to robić. Większość Wołów dla zasady go ignorowała — ot, jakiś manipulujący i sterujący odczuciami artycha, ma tyle wspólnego z prawdziwą sztuką, co te holograficzne „Dziewice Maryje”, które objawiały się znienacka podczas świąt religijnych.

— … porzucając dom, który kochał — mówił melodyjnym, cichym głosem Arlen — odchodząc samotnie w ciemny las…

Dan Arlen, jak wiadomo całemu światu, to przecież kochanek samej Mirandy Sharifi. Był jedynym Śpiącym, który mógł przyjechać i odjechać z Huevos Verdes, kiedy tylko zapragnął. ANSG, rzecz jasna, śledziła go nieustannie, a z nią gromada reporterów zdolna zaludnić nieduże miasteczko. Nie traktowali poważnie tylko jego koncertów.

Wróciłam do swojego wagonu. Wielkogłowy był jedynym, który nie przyciskał twarzy do okiennej szyby. Wyciągnął się na opuszczonym siedzeniu i spał. Albo udawał, że śpi. Nie chciał poddać się hipnozie? A może chciał poobserwować, jaki efekt wywrze na ludziach przedstawienie Arlena?

Koncert dobiegał końca. Wojownik podjął już wszystkie zwyczajowe ryzyka, odniósł wszystkie zwyczajowe tryumfy, przeszedł już wszystkie należne mu radosne uniesienia. Prostacki archetyp — podróż w celu zdobycia władzy. Kiedy było po wszystkim, ludzie zaczęli się ściskać w uniesieniu, śmiejąc się i płacząc, a potem wysypali się z wagonów i pobiegli przez zimną prerię w kierunku holo Dana Arlena. A on siedział, czteroipółmetrowy, przystojny, choć kaleki mężczyzna, uśmiechając się łagodnie do swoich słuchaczy. Okalające go kształty już zanikły, chyba że przebłyskiwały tu i ówdzie drażniąc podświadomość, co było całkiem możliwe. Kilku Amatorów wetknęło ręce w holograficzny obraz, próbując dotknąć tego, co nie miało realnego istnienia. Desdemona tańczyła we wnętrzu piramidy, a potem przytuliła główkę do koca okrywającego kolana Arlena. Znienacka odezwał się znajomy tatko:

— Założę się, że doszlibyśmy na piechotę do najbliższego miasta.

— No… — odpowiedział mu czyjś głos, a po chwili dołączyły następne:

— Jeśli będziemy szli wzdłuż torów i trzymali się razem…

— Sprawdźmy, czy któreś z tych świateł na dachach nie są przenośne…

— Kilku z nas powinno tu zostać ze starszymi.

Wielkogłowy przyglądał się im bacznie. I w tej chwili upewniłam się ostatecznie. Ta cała awaria grawpociągu w tym zapomnianym przez technikę miejscu została zaplanowana, żeby zbadać na ludziach efekty koncertu Arlena.

Jak? I przez kogo?

Nie. To nie są właściwe pytania. To najwłaściwsze brzmi: jakie są efekty koncertu Dana Arlena?

— Eddie, ty zostaniesz tutaj ze starszymi. Ty, Cassie, idź powiedzieć o wszystkim ludziom w innych wagonach. Sprawdź, czy ktoś będzie chciał iść z nami. Tasha…

Zorganizowanie się zabrało im dziesięć wypełnionych dyskusją minut. Ściągnęli światła z dachów sześciu wagonów — okazały się przenośne. Ci, którzy mieli zostać, oddawali swoje kurtki tym, co mieli iść. Pierwsza grupa ruszała właśnie drogą wzdłuż torów, kiedy na niebie rozbłysło światło i usłyszeliśmy warkot samolotu.

Amatorzy ucichli.

W samolocie przyleciał jeden jedyny technik, wspierany przez dwa roboty typu „tylko bez żadnych kawałów”, które zarówno tworzyły pole zabezpieczające, jak i miały wmontowaną broń. Tłum przyglądał mu się w milczeniu. Przystojna, genomodyfikowana twarz technika była spięta. Techniczni to z zasady dość spięta grupa społeczna — mają genomodyfikowana urodę, ale nie poprawioną inteligencję, której koszt był dla ich rodziców za wysoki. Zwykle zajmowali się naprawą urządzeń, prowadzili składy, nadzorowali roboty-niańki. Techniczni z pewnością nie należeli do Amatorów Życia, lecz chociaż mieszkali w enklawach, nie można też było nazwać ich Wołami. O czym zresztą wiedzieli aż za dobrze.