Выбрать главу

— Celie! — rzucili jednocześnie Jack i Paulie.

Land uwolniła się od Royce’a i odwróciła się do Celie.

— Pani troska o bezpieczeństwo we własnym mieście jest w pełni zrozumiała, proszę pani. Robostrażnik i chore dzikie zwierzęta nie leżą jednak w mojej gestii — podlegają nadzorcy okręgowemu Samuelsonowi — ale kiedy tylko wrócę do Albany, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby dopilnować, aby rozwiązano ten problem.

Popatrzyła prosto w oczy Celie, naprawdę twardo, i tym razem to Celie musiała pierwsza odwrócić wzrok. Więcej się już nie odezwała. Land uśmiechnęła się i zwróciła się do swojej ekipy.

— Myślę, że tutaj już skończyliśmy, Royce. Spotkamy się na zewnątrz.

I poszła do drzwi z wysoko uniesioną głową. A mnie udało się zobaczyć co innego tylko dlatego, że stałem tam, gdzie stałem, bokiem do drzwi, między Annie a tym, co mogło się dziać. Land dotarła do drzwi uśmiechając się pewnym uśmiechem polityka. Potem weszła w te drzwi, a ja zobaczyłem kobietę o zmęczonych, bardzo zmęczonych oczach.

Rzuciłem okiem na Annie, żeby zobaczyć, czy też to zauważyła. Ale ona cmokała językiem ze złości na Celie Kane. Annie mogła się uśmiechnąć widząc jej tupet, ale głęboko w środku nie lubiła, kiedy ktoś napadał na przedstawicieli służby publicznej. Prawie słyszałem, jak mówi: „Nic nie poradzą, że są Wołami”.

A Lizzie odezwała się tym swoim czystym, młodzieńczym głosem:

— Tak naprawdę ta kongresmenka nic nie może zrobić w Albany, żeby naprawili nam robota, prawda? Ona tylko tak udawała.

— Och, bądź cicho — uspokajała ją Annie. — Chyba nigdy się nie nauczysz, kiedy masz trzymać tę swoją buzię zamkniętą.

* * *

Minęły kolejne dwa dni, kiedy przesiadywaliśmy wszyscy po domach, a nie pojawił się żaden technik z Albany. Wymyśliliśmy w końcu, że pójdziemy na polowanie. Całe godziny zeszły nam na obgadywaniu wszystkiego wciąż od nowa, ale w końcu się udało. Amatorzy Życia nie powinni mieć u siebie broni. W żadnym składzie nie przechowują strzelb dwudziestek dwójek nadzorcy okręgowego Tary Eleanor Schmidt. Na żadnych kampaniach wyborczych nie rozdaje się karabinków senatora Jasona Howarda Adamsa ani pistoletów legislatora stanowego Terry’ego Williama Monaghana. Ale my jakimś cudem je mamy.

Paulie Cenverno wykopał strzelbę swojego pradziadka, którą zakopał za szkołą, w plastsyntetycznej skrzynce. Plastsyntetyk chroni diabelnie dobrze przed brudem, wilgocią i robactwem. Eddie Rolliris, Jim Swikehardt i stary Doug Kane mieli strzelby po swoich ojcach. Sue Rollins i jej siostra, Krystal Mandor, powiedziały, że podzielą się rodzinnym matlinem. Nie jestem pewny, czy im się to uda. Al Rauber miał pistolet. Zjawiły się też dwa nastoletnie, roześmiane łobuzy bez broni. Tego tylko nam było trzeba. Razem zebrała się nas dwudziestka.

— Rozdzielmy się na pary i idźmy dziesięcioma szlakami w linii prostej od kafeterii — powiedział Jack Sawicki.

— Gadasz jak jakiś cholerny Wół — żachnął się Eddie Rollins. Łobuzy uśmiechnęły się szerzej.

— Masz lepszy pomysł? — zapytał Jack. Mocno trzymał strzelbę nad wybrzuszonymi portkami kombinezonu.

— Jesteśmi Amatorami — rzuciła Krystal Mandor — idźmy, gdzie kto chce.

— A jak ktoś kogoś postrzeli, to co? Chcecie ściągnąć sobie na kark policję?

— Chcę polować na te szopy jak arystokrata — wtrącił się Eddie. — A ty, Jack, nie będziesz mi tu rozkazywał.

— Dobra — odpowiedział Jack. — No to sobie idź. Nie odezwę się więcej ani jednym cholernym słowem.

Po dziesięciu minutach kłótni rozeszliśmy się, podzieleni na pary, dziesięcioma szlakami w linii prostej od kafeterii.

Szedłem z Dougiem Kanem, ojcem Celie. Dwa staruchy, powolne i kulawe. Ale Doug ciągle jeszcze pamięta, jak się cicho chodzi w lesie. A na prawo od nas ktoś pokrzykiwał i co chwila wybuchał śmiechem. To jeden z tych łobuzów. Po chwili głosy ucichły.

Las był chłodny i pachnący, tak gęsty w koronach, że dołem prawie nie porośnięty. Deptaliśmy po sosnowych igłach, które posyłały nam do góry swój czyściutki zapach. Białe brzozy, smukłe jak Lizzie, szeleściły delikatnie. Pod drzewami rósł gęsty, ciemnozielony mech, a w słonecznych miejscach znajdowaliśmy stokrotki, jaskry i czarnookie zuzanki. Gdzieś zagruchała synogarlica, a to najspokojniejszy na świecie dźwięk.

— Ładnie tu — szepnął Doug tak cicho, że siedzący pod wiatr królik nawet nie zastrzygł długimi uszami.

Gdzieś tak koło południa drzewa przerzedziły się, a poszycie wyraźnie zgęstniało. Skądś dobiegł nas zapach jagód, który przypomniał mi o Annie. Wykombinowałem sobie, że musieliśmy przejść ze sześć mil od Oleanty. A widzieliśmy tylko króliki, sarnę i kupę nieszkodliwych węży. I ani jednego szopa. A nawet jeśli znajdziemy jakieś wściekłe szopy tak daleko od miasta, to i tak bez różnicy, czy je zabijemy. Czas było zawrócić.

— Muszę… muszę siąść na chwilę — stęknął Doug.

Popatrzyłem na niego i zrobiło mi się zimno. Był blady jak kora brzóz, a powieki trzepotały mu jak dwa kolibry. Wypuścił strzelbę, a ta wystrzeliła — stary dureń ją odbezpieczył. Kula utkwiła w pniu drzewa. Doug złapał się za pierś i upadł. Taki byłem zajęty tym świeżym powietrzem, kwiatkami i wszystkim, że nawet nie zauważyłem, że on ma właśnie atak serca.

— Siadaj, siadaj!

Ułożyłem go na jakiejś kępce poszycia, gęstej od błyszczących zielonych liści. Doug legł na boku, oddychając ciężko „hyyyyy, hyyyy”. Prawa ręka trzepotała w powietrzu, wzrok miał zupełnie obłąkany.

— Leż spokojnie, Doug. Nie ruszaj się! Idę po pomoc, każę im sprowadzić jednostkę medyczną…

„Hyyyy, hyyyy, hyyyy” — stękał, ale po chwili ucichł. Już po nim” — pomyślałem. Ale jego koścista pierś nadal wznosiła się i opadała, tylko że cicho i płytko. Oczy zrobiły się szkliste.

— Sprowadzę jednostkę medyczną! — powtórzyłem, odwróciłem się i z wrażenia sam mało co nie padłem. O dziesięć kroków ode mnie stał wściekły szop i gapił się wprost na mnie.

Jak człowiek raz zobaczy wściekłe zwierzę, nie zapomni do końca życia. Widziałem wyraźnie każdy najmniejszy strzępek piany wokół jego pyska. Odbijały promienie słońca, jakby były ze szkła. Szop obnażył zęby i prychnął na mnie — czegoś takiego nie słyszałem jeszcze u żadnego szopa. Tylne łapy drżały. Był na wykończeniu.

Podniosłem z ziemi strzelbę Douga, wiedząc, że gdyby przyszło co do czego, i tak nie będę dość szybki.

Szop zwinął się i skoczył. Szarpnąłem w górę strzelbę, ale nawet nie zdążyłem jej podnieść na wysokość ramienia. Gdzieś spoza mnie wystrzelił promień światła, tylko że to wcale nie było światło, chociaż tak wyglądało. Szopem szarpnęło do tyłu w pół skoku i padł martwy na ziemię.

Obróciłem się bardzo powolutku. I nie byłbym bardziej zdziwiony, nawet gdybym zobaczył jednego z tych aniołów Annie.

Stała tam młoda dziewczyna, niewysoka dziewczyna z dużą głową i czarnymi włosami związanymi z tyłu wstążką. Była dość głupio ubrana jak na las — w białe szorty, cienką, białą bluzkę i sandałki, tak jakby tu nie było kleszczy, gzów ani węży. Przyglądała mi się poważnie. Po chwili zagadnęła:

— Wszystko w porządku?

— Ze mną tak, proszę pani. Ale ten tu, Doug Kane… Chyba coś nie tak z jego sercem…

Podeszła do Douga, uklękła i zbadała mu puls. Potem podniosła wzrok na mnie.

— Zechce pan coś dla mnie zrobić? Proszę rzucić to na martwego szopa, na sam środek ciała.

Wręczyła mi gładki szary krążek, mały jak moneta. Jeszcze nie zapomniałem monet.

Ciągle patrzyła na mnie i nawet przy tym nie mrugnęła, więc zrobiłem, co kazała. Po prostu odwróciłem się do nich plecami, do niej i Douga, i to zrobiłem. „Dlaczego?” — pytała później Annie, a ja nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Może to przez oczy tej dziewczyny. Niby Wół, a jednak nie. Żadna tam Janet Caroll Land przed kamerą ze swoim „Dobrześ mi służył, mój dobry i wierny sługo”.

Szary krążek spadł na futro szopa i jakby się do niego przykleił. Zaświecił i po chwili cały szop był zapakowany w przezroczysty pojemnik, który — jak się potem okazało — przechodził też na jakiś cal pod ziemią. Może to była energia Y, a może nie. Na skorupę opadł przywiany wiatrem liść i ześliznął się po niej na ziemię. Dotknąłem jej. Sam nie wiem, skąd wziąłem tyle odwagi. Skorupa była twarda jak pianka budowlana. A zrobiona z niczego.

Kiedy się odwróciłem, dziewczyna chowała coś do kieszeni szortów, a oczy Douga zaczęły się robić normalne. Sapnął głośno.

— Niech pan go jeszcze nie rusza — powiedziała dziewczyna, ciągle bez śladu uśmiechu. Nie wyglądała na taką, co się często uśmiecha. — Niech pan sprowadzi pomoc. On będzie tu bezpieczny, dopóki pan nie wróci.

— Kim pani jest? — zapytałem; wyszedł mi z gardła jakiś skrzek. — I co pani mu zrobiła?

— Dałam mu lekarstwo. Taki sam zastrzyk, jaki dałaby mu jednostka medyczna. Ale potrzeba noszy, żeby go zanieść do miasta. Niech pan sprowadzi pomoc, panie Washington.

Postąpiłem krok w jej kierunku. Wstała. Wcale nie wyglądała na przestraszoną. Po prostu patrzyła na mnie bez uśmiechu. Po tym jak zobaczyłem tego szopa, przyszło mi do głowy, że ona też ma wokół siebie jakąś skorupę. Nie taką twardą jak tamta przy szopie i może nie tak bardzo oddaloną od ciała. Może była tak dopasowana jak przejrzysta rękawiczka. Ale to właśnie dlatego była tu, w lesie, w szortach i frymuśnych sandałkach i to dlatego nie pogryzły jej gzy, i to dlatego wcale się mnie nie bała.

— Pani jest z Edenu, prawda? — zapytałem. — On naprawdę tutaj jest, gdzieś tutaj, w lesie, on naprawdę tu jest…

Miała dziwny wyraz twarzy. Nie wiedziałem, co to znaczy, i przyszło mi do głowy, że prędzej zgadnę, o czym myśli wściekły szop, niż kim jest ta dziewczyna.

— Niech pan idzie po pomoc, panie Washington. Pana przyjaciel bardzo jej potrzebuje. I proszę: niech pan powie ludziom z miasta tylko tyle, ile uzna pan za niezbędne.

— Ale, proszę pani…

— Ooooch — jęknął Doug, ale nie tak, jakby cierpiał, tylko tak, jakby coś mu się śniło.

Powlokłem się z powrotem do East Oleanty najszybciej, jak tylko mogłem, a sapałem przy tym tak, że już mi się zdawało, że jednostka medyczna będzie musiała załatwiać dwa ataki serca. Zaraz za torem wyścigowym spotkałem Jacka Sawickiego i Krystal Mandor, którzy zgrzani i spoceni ciągnęli z powrotem do miasta. Powiedziałem im, że stary Kane zasłabł. Kazali sobie wszystko powtarzać dwa razy. Jack zaraz wyruszył do Douga, kierując się według słońca — on chyba jest jedynym poza nami facetem w East Oleancie, który potrafi orientować się w lesie. Krystal pobiegła po jednostkę medyczną i pomoc z miasta, a ja usiadłem, żeby odzyskać oddech. Słońce świeciło oślepiającym blaskiem, niedaleko miasta połyskiwało jeziorko, a ja nie mogłem odnaleźć spokoju w żadnym zakątku mojej głowy.

I może już nigdy mi się to nie uda. Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, nic już dla mnie nie wygląda tak samo jak przedtem.

Jednostka medyczna odnalazła Douga bez trudu. Szło za nią czterech mężczyzn i to oni przynieśli Douga do domu. Oddychał teraz z łatwością. Tego wieczoru prawie wszyscy mieszkańcy zgromadzili się w kafeterii. Było trochę krzyków, trochę tańców, trochę wzajemnego oskarżania się i wreszcie impreza. Nikt nie zastrzelił żadnego szopa, tylko Eddie Rollins sarnę, a Ben Radisson postrzelił Pauliego Cenverno. Paulie nie był mocno ranny, zwykłe draśnięcie w ramię, a jednostka medyczna zaraz mu to opatrzyła. Poszedłem zajrzeć do Douga Kane’a.

Nie pamiętał żadnej dziewczyny w lesie. Podpytałem go, kiedy leżał na swojej plastsyntetycznej pryczy, oparty na dodatkowych poduszkach i przykryty haftowanym pledem, takim jak ten, który Annie zrobiła sobie na kanapę. Doug uwielbiał, kiedy się nim zajmowali. Zapytałem go, bardzo ostrożnie, nic nie wspominając o tym, gdzie dokładnie była ta dziewczyna, krążyłem tylko naokoło tego, co się naprawdę zdarzyło. Ale nie pamiętał, co się stało, kiedy zasłabł, a nikt z tych, co poszli go przynieść do domu, nie wspomniał ani słowem o szopie w twardej przezroczystej skorupie.

Wyglądało na to, że dziewczyna po prostu wzięła ze sobą całą tę skorupę, teraz już całkiem bezpieczną, i gdzieś ją poniosła.

Opowiedziałem o tym tylko Annie, a przedtem się upewniłem, że Lizzie nie ma nigdzie w pobliżu. Annie mi nie uwierzyła. W każdym razie z początku. A potem uwierzyła, bo przypomniała sobie tamtą dziewczynę w zielonym kombinezonie, wtedy, dwa dni temu, w kafeterii. Tamta dziewczyna też miała dużą głowę i nie wiadomo dlaczego dla Annie znaczyło to, że cała reszta też musi być prawdą. Powiedziałem, żeby nigdy z nikim o tym nie mówiła. I nie mówiła — nawet ze mną. Powiedziała, że mrówki jej łażą po grzbiecie, kiedy tylko pomyśli o tym, że jakieś zwariowane wołowskie wyrzutki mieszkają po lasach z jakąś swoją genomodyfikowaną maszynerią i nazywają to wszystko Edenem. To prawie bluźnierstwo. Eden był w Biblii i nigdzie indziej. Annie nie miała ochoty nawet o tym myśleć.

Ale ja często o tym rozmyślałem. I dużo. Tak mnie wzięło, że przez jakiś czas nie mogłem myśleć o niczym innym. A potem wziąłem się w garść i wróciłem do normalnego życia. Ale tamta dziewczyna nadal siedzi mi w głowie.

Tego lata i jesieni nie mieliśmy już kłopotów z wściekłymi szopami. Po prostu wszystkie zniknęły na dobre.

Ale maszyny dalej się psuły.