Wręczyła mi gładki szary krążek, mały jak moneta. Jeszcze nie zapomniałem monet.
Ciągle patrzyła na mnie i nawet przy tym nie mrugnęła, więc zrobiłem, co kazała. Po prostu odwróciłem się do nich plecami, do niej i Douga, i to zrobiłem. „Dlaczego?” — pytała później Annie, a ja nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Może to przez oczy tej dziewczyny. Niby Wół, a jednak nie. Żadna tam Janet Caroll Land przed kamerą ze swoim „Dobrześ mi służył, mój dobry i wierny sługo”.
Szary krążek spadł na futro szopa i jakby się do niego przykleił. Zaświecił i po chwili cały szop był zapakowany w przezroczysty pojemnik, który — jak się potem okazało — przechodził też na jakiś cal pod ziemią. Może to była energia Y, a może nie. Na skorupę opadł przywiany wiatrem liść i ześliznął się po niej na ziemię. Dotknąłem jej. Sam nie wiem, skąd wziąłem tyle odwagi. Skorupa była twarda jak pianka budowlana. A zrobiona z niczego.
Kiedy się odwróciłem, dziewczyna chowała coś do kieszeni szortów, a oczy Douga zaczęły się robić normalne. Sapnął głośno.
— Niech pan go jeszcze nie rusza — powiedziała dziewczyna, ciągle bez śladu uśmiechu. Nie wyglądała na taką, co się często uśmiecha. — Niech pan sprowadzi pomoc. On będzie tu bezpieczny, dopóki pan nie wróci.
— Kim pani jest? — zapytałem; wyszedł mi z gardła jakiś skrzek. — I co pani mu zrobiła?
— Dałam mu lekarstwo. Taki sam zastrzyk, jaki dałaby mu jednostka medyczna. Ale potrzeba noszy, żeby go zanieść do miasta. Niech pan sprowadzi pomoc, panie Washington.
Postąpiłem krok w jej kierunku. Wstała. Wcale nie wyglądała na przestraszoną. Po prostu patrzyła na mnie bez uśmiechu. Po tym jak zobaczyłem tego szopa, przyszło mi do głowy, że ona też ma wokół siebie jakąś skorupę. Nie taką twardą jak tamta przy szopie i może nie tak bardzo oddaloną od ciała. Może była tak dopasowana jak przejrzysta rękawiczka. Ale to właśnie dlatego była tu, w lesie, w szortach i frymuśnych sandałkach i to dlatego nie pogryzły jej gzy, i to dlatego wcale się mnie nie bała.
— Pani jest z Edenu, prawda? — zapytałem. — On naprawdę tutaj jest, gdzieś tutaj, w lesie, on naprawdę tu jest…
Miała dziwny wyraz twarzy. Nie wiedziałem, co to znaczy, i przyszło mi do głowy, że prędzej zgadnę, o czym myśli wściekły szop, niż kim jest ta dziewczyna.
— Niech pan idzie po pomoc, panie Washington. Pana przyjaciel bardzo jej potrzebuje. I proszę: niech pan powie ludziom z miasta tylko tyle, ile uzna pan za niezbędne.
— Ale, proszę pani…
— Ooooch — jęknął Doug, ale nie tak, jakby cierpiał, tylko tak, jakby coś mu się śniło.
Powlokłem się z powrotem do East Oleanty najszybciej, jak tylko mogłem, a sapałem przy tym tak, że już mi się zdawało, że jednostka medyczna będzie musiała załatwiać dwa ataki serca. Zaraz za torem wyścigowym spotkałem Jacka Sawickiego i Krystal Mandor, którzy zgrzani i spoceni ciągnęli z powrotem do miasta. Powiedziałem im, że stary Kane zasłabł. Kazali sobie wszystko powtarzać dwa razy. Jack zaraz wyruszył do Douga, kierując się według słońca — on chyba jest jedynym poza nami facetem w East Oleancie, który potrafi orientować się w lesie. Krystal pobiegła po jednostkę medyczną i pomoc z miasta, a ja usiadłem, żeby odzyskać oddech. Słońce świeciło oślepiającym blaskiem, niedaleko miasta połyskiwało jeziorko, a ja nie mogłem odnaleźć spokoju w żadnym zakątku mojej głowy.
I może już nigdy mi się to nie uda. Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, nic już dla mnie nie wygląda tak samo jak przedtem.
Jednostka medyczna odnalazła Douga bez trudu. Szło za nią czterech mężczyzn i to oni przynieśli Douga do domu. Oddychał teraz z łatwością. Tego wieczoru prawie wszyscy mieszkańcy zgromadzili się w kafeterii. Było trochę krzyków, trochę tańców, trochę wzajemnego oskarżania się i wreszcie impreza. Nikt nie zastrzelił żadnego szopa, tylko Eddie Rollins sarnę, a Ben Radisson postrzelił Pauliego Cenverno. Paulie nie był mocno ranny, zwykłe draśnięcie w ramię, a jednostka medyczna zaraz mu to opatrzyła. Poszedłem zajrzeć do Douga Kane’a.
Nie pamiętał żadnej dziewczyny w lesie. Podpytałem go, kiedy leżał na swojej plastsyntetycznej pryczy, oparty na dodatkowych poduszkach i przykryty haftowanym pledem, takim jak ten, który Annie zrobiła sobie na kanapę. Doug uwielbiał, kiedy się nim zajmowali. Zapytałem go, bardzo ostrożnie, nic nie wspominając o tym, gdzie dokładnie była ta dziewczyna, krążyłem tylko naokoło tego, co się naprawdę zdarzyło. Ale nie pamiętał, co się stało, kiedy zasłabł, a nikt z tych, co poszli go przynieść do domu, nie wspomniał ani słowem o szopie w twardej przezroczystej skorupie.
Wyglądało na to, że dziewczyna po prostu wzięła ze sobą całą tę skorupę, teraz już całkiem bezpieczną, i gdzieś ją poniosła.
Opowiedziałem o tym tylko Annie, a przedtem się upewniłem, że Lizzie nie ma nigdzie w pobliżu. Annie mi nie uwierzyła. W każdym razie z początku. A potem uwierzyła, bo przypomniała sobie tamtą dziewczynę w zielonym kombinezonie, wtedy, dwa dni temu, w kafeterii. Tamta dziewczyna też miała dużą głowę i nie wiadomo dlaczego dla Annie znaczyło to, że cała reszta też musi być prawdą. Powiedziałem, żeby nigdy z nikim o tym nie mówiła. I nie mówiła — nawet ze mną. Powiedziała, że mrówki jej łażą po grzbiecie, kiedy tylko pomyśli o tym, że jakieś zwariowane wołowskie wyrzutki mieszkają po lasach z jakąś swoją genomodyfikowaną maszynerią i nazywają to wszystko Edenem. To prawie bluźnierstwo. Eden był w Biblii i nigdzie indziej. Annie nie miała ochoty nawet o tym myśleć.
Ale ja często o tym rozmyślałem. I dużo. Tak mnie wzięło, że przez jakiś czas nie mogłem myśleć o niczym innym. A potem wziąłem się w garść i wróciłem do normalnego życia. Ale tamta dziewczyna nadal siedzi mi w głowie.
Tego lata i jesieni nie mieliśmy już kłopotów z wściekłymi szopami. Po prostu wszystkie zniknęły na dobre.
Ale maszyny dalej się psuły.
KSIĘGA DRUGA
Sierpień 2114
Ten, kto stosować chce nowe środki, musi spodziewać się nowych szkód, bo czas to największy z wynalazców.
6. Diana Covington: Waszyngton
PIERWSZĄ OSOBĄ, JAKĄ UJRZAŁAM W SĄDZIE NAUKOWYM, była Leisha Camden, idąca po szerokich schodach z białego kamienia, które przywodzić miały na pamięć Sokratesa i Arystotelesa.
Oboje z Paulem, który nastał po Anthonym, a przed Rexem, lubiliśmy się zabawiać w intelektualne spory. On dobrze się bawił, ponieważ wygrywał, ja dobrze się bawiłam dokładnie z tego samego powodu. Działo się to, naturalnie, zanim jeszcze się zorientowałam, jak głęboko zakorzeniło się we mnie pragnienie przegranej — zupełnie jak rak. W tamtych czasach takie spory wydawały mi się zabawne, a nawet śmiałe. Nasi znajomi uznali je za niezbyt właściwą formę omawiania abstrakcyjnych kwestii. My, Woły, ze swoją genomodyfikowaną inteligencją, byliśmy w tym przecież świetni — to tak, jakby ktoś popisywał się, że potrafi chodzić. Nikt nie chciał narazić się na śmieszność. O ileż lepiej było bawić się publicznie w body surfing. Albo w ogrodnictwo. Albo nawet — Boże, miej nas w opiece — zabawiać się pozbawiającymi czucia pociskami. O wiele lepiej.
Którejś nocy, nonkonformistyczni aż po sam nasz banalny koniec, dyskutowaliśmy o tym, kto powinien sprawować nadzór nad nową, radykalnie różną od naszej techniką. Rząd? Technokraci — naukowcy i inżynierowie, którzy jedyni są w stanie zrozumieć, o co naprawdę chodzi? Wolny rynek? Naród? To nie była szczególnie udana noc. Paul chciał wygrać bardziej niż zwykle. Ja, z powodu pewnej złotookiej dziwki na imprezie poprzedniego wieczoru, nie byłam tak jak zwykle skłonna do przegranej. Padło wiele przykrych zdań — takich, które nie odchodzą już w zapomnienie. Nastroje zawrzały. Tekowe biurko po dziadku ze strony ojca wymagało później zmiany blatu, a potem nie bardzo już pasowało do reszty mebli. Intelektualne dyskusje kończą się czasem dość nieprzyjemnie dla mebli.