W pewien, wcale nie oczywisty, sposób winą za swoje zerwanie z Paulem obarczałam Bezsennych. Nie jako sprawców bezpośrednich, ale desastre inoffensif[dosł. niezawiniona katastrofa, drobiazg, który przeważa szalę nieszczęść (przyp. tłum.)], jak ten malutki, ostatni programik, który wykańcza przeładowany system. Ale z drugiej strony, czegóż to w ciągu ostatnich stu lat nie zwaliliśmy już na Bezsennych?
Byli nawet przyczyną utworzenia sądów naukowych — jeszcze jeden przykład desastre inoffensif. Sto lat wcześniej nikt się nawet nie zastanawiał, czy wywoływanie trwałej bezsenności u płodów ludzkich jest dopuszczalne. Zakłady inżynierii genetycznej wykonywały takie zabiegi i tyle, tak samo jak wykonywały wszystkie inne operacje genetyczne sprzed czasów ANSG. Masz ochotę na dziecko o wzroście siedem stóp, fioletowych włosach i z predyspozycjami do muzyki? Proszę bardzo: kupiłeś sobie koszykarza o wyglądzie punka, który dodatkowo gra na wiolonczeli.
A potem pojawili się Bezsenni. Racjonalni, bystrzy, zawsze czujni. Stanowczo zbyt bystrzy. I długowieczni — taka mała, dodatkowa niespodzianka. Z początku nikt nie miał pojęcia, że sen zakłóca regenerację tkankową. A kiedy już się dowiedzieli, nikomu to się nie spodobało. Zbyt wiele darwinowskich przewag skupiło się po jednej stronie.
Tak więc — ponieważ mamy do czynienia ze Stanami Zjednoczonymi, a nie z jakąś szesnastowieczną monarchią ani dwudziestowiecznym państwem totalitarnym — rząd nie mógł tak po prostu zakazać przeprowadzania radykalnych genomodyfikacji. Zamiast tego zagadano problem na śmierć.
Federalne Forum Nauki i Techniki przypomina prawdziwy sąd. Jest ława przysięgłych, która składa się z naukowców, dowody są przytaczane i obalane, jest krzyżowy ogień pytań i końcowa pisemna opinia z klauzulą dla opinii odmiennych, wszystko jak trzeba. Sąd Naukowy oficjalnie nie ma żadnej władzy, może jedynie zalecać. Nie prowadzi własnej polityki. Nikt tam nie może niczego nakazać ani zakazać.
A jednak żaden kongres ani żaden prezydent, ani żadne prezydium ANSG nigdy nie postąpili wbrew zaleceniom Sądu Naukowego. Ani razu.
Tak więc tamtej katastrofalnej dla mebli nocy, kiedy zadeklarowałam, że to rząd powinien kontrolować genomodyfikację istot ludzkich, miałam po swojej stronie całą force majeure (siła wyższa przyp. tłum.) istniejącego stanu rzeczy. Paul zaś upierał się, że cała władza powinna w tym przypadku przypaść naukowcom (sam do nich należał). Jeżeli zaś wziąć pod uwagę praktykę dnia codziennego, oboje mieliśmy rację. Lecz naturalnie nie chodziło nam przecież o żadną praktykę — ściśle mówiąc, o teorię też nie. Chcieliśmy tylko i wyłącznie się pokłócić.
Czy Leisha Camden kiedykolwiek niszczyła meble, przebijała pięścią ściany albo ciskała antycznym szkłem? Przyglądając się, jak między białymi kolumnami zmierzała do wyjścia budynku Forum przy Park Avenue, doszłam do wniosku, że to niemożliwe. W sierpniu w Waszyngtonie jest bardzo gorąco, toteż Leisha ubrana była w biały kostium bez rękawów. Miała bardzo jasne włosy przycięte w krótkie, lśniące fale. Była piękna, opanowana, chłodna. Przypominała mi — choć pewnie to niesprawiedliwe — Stephanie Brunell. Brakowało jej tylko różowego, wielkookiego i skazanego na śmierć psa.
— Proszę wstać! — zawołał woźny, kiedy ława przysięgłych zapełniła się specjalistami. A mimo to wściekają się, kiedy prasa nazywa ich „sądem naukowym”. Waszyngton to Waszyngton, nawet kiedy wstaje z krzeseł na widok laureata Nagrody Nobla.
Tym razem było ich trzech w ośmioosobowej ławie — ciężka artyleria. Barbara Poluikis — biochemia — bardzo mała kobietka z przesadnie czujnym wzrokiem. Elias Maleck — medycyna — emanował przygnębionym spokojem ducha. Martin Davis Exford — fizyka molekularna — przypominał raczej przeciętnego tancerza. Z genetyki, rzecz jasna, nie było nikogo. Stany Zjednoczone nie zdobyły nagrody w tej dziedzinie od jakichś sześćdziesięciu lat. Skład ławy został ustalony za zgodą obu stron. Miało to gwarantować jej bezstronność.
Siedziałam w sektorze prasowym, dzięki uprzejmości Colina Kowalskiego, który dał mi listy uwierzytelniające tak fatalnie podrobione, że każdy, kto by je sprawdził, musiałby dojść do wniosku, że sprokurowane zostały przeze mnie — osobę cierpiącą na chorobę Gravisona, nie zaś przez znającą się na rzeczy agencję.
Kiedy ławnicy zasiedli, ja sama stałam jeszcze przez chwilę — duży nietakt — żeby poszukać wśród widzów Amatorów Życia. Pewnie był jeden, może dwóch w galerii.
— Proszę usiąść — odezwał się mój fotel rozsądnym tonem — żeby nie zasłaniać widoku innym.
Z tym akurat trudno było się sprzeczać. W jaskrawofioletowym kombinezonie i blaszano-plastikowej biżuterii sama stanowiłam jedyny w swoim rodzaju widok w loży prasowej.
Z przodu, za niską drewnianą barierką-antykiem i polem Y, siedzieli adwokaci, eksperci, ławnicy i inne ważne figury. Leisha Camden siedziała przy adwokacie-amatorze Mirandzie Sharifi, która Bóg jeden wie skąd pojawiła się nagle w Waszyngtonie. Na pewno nie z Huevos Verdes. Od wielu już dni dziennikarze obserwowali wyspę z gorliwą pilnością kolonistów księżycowych, szukających przecieku w kopule bazy. No to z jakiego geograficznego przyczółka wyskoczyła nam Miranda Sharifi, gotowa do boju o produkt swej korporacji?
Nie zgodziła się, by jej sprawę poprowadził zawodowy adwokat. Odmówiła nawet samej Leishy Camden, co wywołało wiele kwasów w środowisku. Wyglądało na to, że są przekonani, iż Superbezsenna nie ma dość kompetencji, by przedstawić w przekonujący sposób technologię, którą wymyślili jej właśni ludzie. Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać głupota moich wołowskich współziomków z ich podrasowaną inteligencją.
Bacznie przyjrzałam się Mirandzie. Niewysoka, wielkogłowa, z niskimi brwiami. Gęste, niesforne włosy, związane z tyłu czerwoną wstążką. Pomijając ekskluzywny czarny kostium, nie wyglądała ani na Amatora, ani na Woła. Widziałam, jak chyłkiem wyciera dłonie o spódnicę — musiały być wilgotne. Widziałam kiedyś zdjęcia osławionej Jennifer Sharifi — Miranda nie odziedziczyła po niej ani urody, ani wzrostu, ani opanowania. Zaczęłam się zastanawiać, czy to jej nie martwi.
— Zgromadziliśmy się tu dzisiaj — zaczęła arbiter, doktor Senta Yongers, typ dobrej babci, z olśniewającym zestawem zębów jak u sieciowej gwiazdy — żeby przedstawić fakty tyczące sprawy 1892-A. Chciałabym przypomnieć wszystkim obecnym na tej sali, że cel owego przesłuchania jest trojaki. Po pierwsze, chcemy uzgodnić pewne fakty tyczące tego naukowego roszczenia, łącznie z jego naturą, działaniem i reprodukowalnymi efektami fizycznymi. Po drugie, chcemy, aby różnice zdań tyczące owego roszczenia naukowego zostały tu przedstawione, poddane pod dyskusję i zanotowane dla późniejszego ich zbadania. Po trzecie, wszystkie te działania podejmujemy na wspólną prośbę Kongresowej Komisji do Spraw Nowych Technologii, Federalnej Agencji Dystrybucji Leków oraz Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych w celu podjęcia decyzji, czy zalecić dalsze badania nad tym produktem, czy licencjonować go do sprzedaży, czy też odrzucić sprawę 1892-A, mimo że przedstawiony w niej produkt uzyskał już status patentu. Przypominam, iż skierowanie do dalszych badań oznacza, że wynalazcy owego patentu mają prawo przeprowadzić testy próbne na ochotnikach. Udzielenie licencji jest równoznaczne z pozwoleniem na wprowadzenie produktu na rynek.