Выбрать главу

Maleck był potężnym mężczyzną, około sześćdziesięciopięcioletnim, o nie zmienianym genetycznie wyglądzie. Miał rzednące siwe włosy i brązowe oczy o zmęczonym spojrzeniu. Skóra na policzkach obwisła, ale w ogóle trzymał się prosto. Odczuwałem go jako serię solidnych granatowych sześcianów, czyściutkich i niezniszczalnych. Sześciany unosiły się przed nieruchomą kratownicą.

— Nawet nie wiem, od czego zacząć, panie Arlen.

Przeczesał palcami włosy, a granatowe sześciany przybrały czerwonawy odcień. Był bardzo spięty. Pociągnąłem łyk szkockiej.

— Jak pan z pewnością wie, głosowałem przeciw zezwoleniu na dalsze badania nad patentem Huevos Verdes w Federalnym Forum Nauki i Techniki. Powody, dla których tak postąpiłem, są określone jasno w uzasadnieniu decyzji większości. Ale są sprawy, o których nie można pisać w oficjalnym dokumencie, i dlatego proszę, aby wolno mi było poinformować o nich pana.

— Dlaczego mnie?

— Bo ja… bo my nie mamy żadnej możliwości, żeby porozmawiać z Huevos Verdes. Przyjmują tam nasze wiadomości, ale nie godzą się na wymianę zdań. Pan jest jedyną osobą, przez którą możemy przesłać informacje bezpośrednio do pani Sharifi. Dotyczą one badań genetycznych.

Kształty w mojej głowie zafalowały i się skręciły.

— Zostawiał pan już jakieś wiadomości dla Huevos Verdes? Skąd macie kod dostępu?

— O tym właśnie między innymi chciałbym z panem porozmawiać. Za pięć minut dwóch mężczyzn poprosi o wpuszczenie do pańskiego apartamentu. Chcą panu pokazać coś, co znajduje się w przybliżeniu o pół godziny lotu od Seattle. Moim celem jest nakłonić pana, aby pan z nimi poleciał. — Zawahał się, nim dodał: — To agenci rządowi. Z ANSG.

— Nie.

— Rozumiem, panie Arlen. Dlatego właśnie dzwonię; aby pana przekonać, że nie chodzi tutaj o żadną pułapkę, porwanie czy inną obrzydliwość, do jakiej — wiemy o tym obaj — zdolne są agencje rządowe. Agenci ANSG wywiozą pana poza granice miasta na około godzinę i bezpiecznie odstawią do domu. Bez żadnych implantów ani narkotyków prawdy. Znam obu tych ludzi osobiście — bardzo dobrze — inaczej nie ryzykowałbym własnej reputacji zawodowej. Pewien jestem, że rejestruje pan u siebie tę rozmowę. Proszę wysłać kopie, do kogokolwiek pan sobie zażyczy, zanim jeszcze otworzy pan drzwi. Ma pan moje słowo na to, że wróci pan cały, zdrów i nie odmieniony. Proszę, niech pan rozważy, ile to dla mnie znaczy.

Rozważyłem. Ten człowiek wypełniał mnie kształtami, jakich nie czułem od dawna — były czyste, bez żadnych ukrytych wyznaczników. Nie takie jak kształty na Huevos Verdes.

No tak, ale absolutnie szczery Maleck sam może być narzędziem w cudzych rękach.

Jakimś cudem szklanka w moich dłoniach znów była pusta.

— Jeśli potrzebuje pan więcej czasu, żeby odebrać instrukcje z Huevos Verdes… — zaczął Maleck.

— Nie — przerwałem i zniżyłem głos. — Polecę.

Twarz Malecka rozjaśniła się i otwarła; w mgnieniu oka stała się młodsza o wiele lat i o wiele godzin mniej zmęczona. (Lekki, oczyszczający deszczyk zrosił granatowe sześciany.)

— Serdecznie panu dziękuję — powiedział. — Nie pożałuje pan. Ma pan na to moje słowo, panie Arlen.

Założyłbym się o wszystko, że on, wołowska osobistość, nie widział ani jednego z moich koncertów.

Wyłączyłem się i posłałem kopie rozmowy do Leishy Camden, Kevina Bakera i jednego zaprzyjaźnionego Woła w Wichita, do którego miałem zaufanie. Telefon zadźwięczał ostro. Raz. Zanim zdołałem odebrać, na ekranie pojawiła się twarz Nikosa Demetriosa. Nie tracił słów na próżno.

— Nie leć z nimi, Dan.

W dłoni znów ściskałem opróżnioną do połowy szklaneczkę.

— To było chronione połączenie, Nick. Rozmowa prywatna. Nie zwrócił najmniejszej uwagi na moje słowa.

— To może być pułapka, mimo tego, co twierdzi Maleck. Mogli go wykorzystać. Sam powinieneś to wiedzieć!

Z tonu Demetriosa przebijało zniecierpliwienie; durny Śpiący znowu przegapił to, co oczywiste. Zobaczyłem go jako ciemny kształt w tysięcznych odcieniach szarości, falujących w subtelnych wzorach, których nigdy nie będę w stanie pojąć.

— Nick, a załóżmy — no, załóżmy — że chce mi się raz porozmawiać sobie z kimś prywatnie, a nie chcę, żebyś ty tego słuchał? Z kimś, kto nijak się nie ma do Huevos Verdes? Z kimś w ogóle innym?

Nick gapił się na mnie w milczeniu. Wtedy dopiero usłyszałem, jak mówię. Jak Amator. Szklaneczka znów była pusta. Hotelowy system łączności odezwał się uprzejmie:

— Proszę wybaczyć, ale dwóch mężczyzn prosi o wpuszczenie do pańskiego apartamentu. Czy chce pan otrzymać najpierw ich wizerunki?

— Nie — odpowiedziałem. — Dawaj ich tutaj.

— Dan… — zaczął Nick. Wyłączyłem obraz, ale to nic nie dało. Jakiś kod nadrzędny Superbezsennych. Czy istniało jeszcze coś, czego nie umieją zrobić?

— Dan! Słuchaj, nie możesz tak… Odłączyłem terminal od odbiornika energii Y.

Agenci ANSG wcale nie wyglądali na agentów ANSG. I pewnie tak właśnie ma być. Obaj między czterdziestką a pięćdziesiątką. Po wołowsku przystojni. Po wołowsku uprzejmi. I pewnie po wołowsku bystrzy. Ale nawet jeśli myślą w tych wszystkich swoich długich wołowskich słowach, to przynajmniej w rządku, jedno za drugim, a nie w wiązkach, zbitkach i całych sznurkowych bibliotekach.

Na purpurową kratownicę spadły płatki śniegu, chłodne i czyste.

— Napijecie się, chłopcy?

— Tak — odpowiedział jeden z nich, odrobinę za szybko. Zanim jeszcze zdołałem skończyć. Ale odczuwałem go prawie tak samo solidnie i prawie tak samo czysto jak Malecka. Poczułem się zmieszany. Przecież są z ANSG. Dlaczego czuję, że nie mają nic do ukrycia?

— Rozmyśliłem się — powiedziałem. — Lećmy od razu tam, gdzie mnie zabieracie.

Skierowałem wózek w stronę drzwi, zaczepiłem o framugę i uderzyłem w nią nogami. Ale kiedy znaleźliśmy się na dachu hotelu, nocny chłód zaraz mnie otrzeźwił. Przynamniej trochę. Na dachu lądowały helikoptery, zwożące pierwszych imprezowiczów; było tuż po północy. Seattle zbudowane jest na kilku wzgórzach, a mój hotel znajdował się na jednym z większych. Mogłem stąd zobaczyć to, co było za enklawą: na zachodzie ciemne wody Puget Sound i wysrebrzoną księżycowym blaskiem Mount Rainier. Nad głową zimne światła gwiazd, pod stopami zimne światła miasta. U podnóży wzgórz dzielnice Amatorów, z wyjątkiem brzegów Sound, bo tereny nadrzeczne były dla nich o wiele za dobre.

Helikopter ANSG, uzbrojony i chroniony polem, wyruszył na wschód. Światła rychło zniknęły mi z pola widzenia. Wszyscy milczeli. Może spałem — mam nadzieję, że jednak nie.

„Daj spokój tatusiowi, on śpi”.

„On jest pijany”.

„Dan!”

Dan! — mówił Nick przez telefon. Mówiło Huevos Verdes. Mówiła Miranda Sharifi. Dan, zrób to a to. Daj taki a taki koncert. Posiej taką a taką podświadomą ideę. Dan…

Kratownica zwinęła się w mojej głowie, snując się w przestrzeni jak bagienny wyziew znad mokradeł, w których utopił się w końcu mój tatko, pijany jak bela. Długi czas później znalazły go jakieś dzieciaki. Myślały, że to gnijący w wodzie pień.

— Jesteśmy na miejscu, panie Arlen. Proszę się obudzić.

Wylądowaliśmy na platformie w jakimś ciemnym, dzikim zakątku, z wystającymi tu i ówdzie spośród gęstego lasu ogromnymi skałami, po których zorientowałem się, że jesteśmy w górach. W głowie coś łupało. Jeden z agentów włączył przenośną lampę, po czym wyłączył światła helikoptera. Wysiedliśmy.

— Gdzie jesteśmy?