— Widziałem już dość — odezwałem się.
— Jeszcze tylko jedna rzecz, panie Arlen. Nie prosiłabym, gdyby nie to, że to bardzo nagląca sprawa.
Odwróciłem wózek, żeby przyjrzeć się jej dokładniej. W mojej głowie była serią wyraźnie zarysowanych bladych owali — z tą samą czystą prawdomównością, co u Malecka i agentów ANSG. Może wszystkich ich wybrano właśnie ze względu na tę cechę. Raptem uświadomiłem sobie, kogo przypomina mi Carmela — Leishę Camden. Przeszył mnie niesamowity ból jak bardzo cienka włócznia.
Podążyłem za nią do ostatnich w tym korytarzu drzwi.
W tym pomieszczeniu nie było genomodyfikowanych ludzi. Od podłogi do samego sufitu połyskiwały trzy tarcze wzmocnionego pola ochronnego, z tych, co to przepuszczą tylko wybuch nuklearny. Za nimi rosła wysoka trawa.
— Powiedział pan, że Huevos Verdes pracuje tylko nad takimi genomodyfikacjami i nanotechnologiami, które mają służyć dobru publicznemu — odezwała się łagodnie. — Podobnie było i z tym. Powstało na zamówienie jednego z krajów trzeciego świata, trapionego nieustannymi klęskami głodu. Źdźbła tej trawy są jadalne. W przeciwieństwie do większości roślin, ścianki jej komórek nie są zbudowane z celulozy, ale ze specjalnie stworzonej substancji, którą ludzki organizm potrafi przetworzyć w monosacharydy. Trawa ta jest także niewiarygodnie odporna, błyskawicznie się rozrasta, jest samosiejna i doskonale potrafi uzyskiwać substancje odżywcze z nieurodzajnych gleb oraz wodę, choćby na pustyni. Inżynierowie, którzy opracowali ten wynalazek, twierdzą, że jest on w stanie dostarczyć sześć razy więcej pożywienia niż najbardziej intensywna uprawa na farmach.
— Dostarczyć pożywienia — powtórzyłem idiotycznie. — Pożywienia…
— Zasadziliśmy ją w kontrolowanej i odizolowanej polem Y ekosferze o pięćdziesięciu ekologicznie zróżnicowanych akrach powierzchni — ciągnęła Carmela z rękami wepchniętymi w kieszenie fartucha — i w ciągu trzech miesięcy wyparła wszystkie rośliny żyjące w tej ekosferze. Jest tak znakomicie przystosowana do każdych warunków, że prześcignęła w rozwoju wszystko inne. Ludzie i niektóre ssaki potrafią ją strawić, inne zwierzęta — nie. Tak więc wszyscy inni roślinożercy zginęli z głodu, w tym tak wielka liczba larw owadzich, że populacja owadów przestała istnieć. Za nimi poszły płazy, gady, ptaki, a za nimi zwierzęta drapieżne. Nasze komputery obliczyły, że przy sprzyjających wiatrach ta trawa będzie potrzebowała najwyżej osiemnastu miesięcy, żeby stać się jedynym żywym organizmem na Ziemi, wyjąwszy kilka największych drzew, których rozwinięty system korzeniowy mógłby jej się oprzeć.
Trawa szeleściła miękko za potrójnym polem. Poczułem na ramionach jakiś dotyk. To dłonie Carmeli. Odwróciła wózek tak, żebym patrzył jej w twarz, po czym natychmiast cofnęła ręce.
— Widzi pan, panie Arlen, nie uważamy, że na Huevos Verdes czynią źle. Wprost przeciwnie: wiemy, że pani Sharifi i jej współziomkowie wierzą nie tylko w słuszność swoich badań, ale i w to, że reszta ludzi także wyniesie z nich korzyść. Wiemy, że wierzą oni w Stany Zjednoczone w ich konstytucyjnym kształcie, jako najlepszy z politycznych układów w naszym niedoskonałym świecie. Tak samo jak przed nimi wierzyła Leisha Camden. Zawsze byłam gorącą wielbicielką pani Camden. Ale konstytucja działa tylko dlatego, że istnieje równowaga sił i system wzajemnej kontroli.
Oblizała wargi. Gest ten nie miał w sobie nic erotycznego — była tak śmiertelnie poważna, że czułem, jak całe jej ciało sztywnieje i drży od wewnętrznego napięcia.
— Równowaga sił i system wzajemnej kontroli. Tak. Ale nie może być równowagi sił z Huevos Verdes ani żadnej kontroli, bo my po prostu nie możemy im dorównać. Chyba że sami nam pokażą, jak to zrobić. Wtedy może niektórzy z nas będą w stanie skopiować jakieś ich osiągnięcia technologiczne i zaadaptować je po swojemu. Tak jak ci tutaj.
Milczałem. Śmiercionośna, wysoce odżywcza trawa szeleściła miękko.
— Nie umiem powiedzieć, co pan w tej chwili myśli, panie Arlen. Nie mogę też powiedzieć, co pan ma o tym myśleć. Ale chciałam — chcieliśmy — żeby pan to zobaczył i porozmawiał o tym na Huevos Verdes. To wszystko. Agenci zabiorą pana teraz z powrotem do Seattle.
— Co się stanie z tą trawą? — spytałem.
— Zniszczymy ją za pomocą promieniowania. Jutro. Tak żeby nie pozostało ani pasemko DNA. No i żadne akta, nigdzie. Istnieje tak długo tylko dlatego, że chcieliśmy ją pokazać pani Sharifi albo — gdyby to się nie udało — panu.
Odprowadziła mnie z powrotem do windy, a kiedy tak stąpała wdzięcznie między białymi ścianami korytarza, ja obserwowałem jej ciało, pełne napięcia i nadziei.
Zanim otwarły się drzwi windy, zwróciłem się do niej, a może i do całej trójki:
— Nie da się powstrzymać postępu technicznego. Można go co najwyżej opóźnić, ale i tak prędzej czy później co ma nadejść, nadejdzie.
— Tylko dwie bomby nuklearne zrzucono na ziemię w akcie wojennej agresji. Nauka szła w tym kierunku, lecz jej osiągnięcia pozostawiono nie wykorzystane. Przez współdziałanie, ograniczanie, przez zastraszanie albo za pomocą siły zdołaliśmy je powstrzymać.
Wyciągnęła do mnie dłoń. Była nieprzyjemnie wilgotna, ale przy tym dotyku poczułem także elektryzujący dreszcz. Granatowe oczy patrzyły błagalnie.
— Do widzenia, panie Arlen.
— Do widzenia, doktor Clemente-Rice.
Agenci, uczciwi jak ich własne słowo honoru, odwieźli mnie do pokoju hotelowego w Seattle. Usiadłem i czekałem; byłem ciekaw, kogo przyślą z Huevos Verdes i ile im to zajmie.
Zjawił się Jonathan Markowitz, o piątej nad ranem. Miałem za sobą trzy godziny snu. Jonathan zachowywał się nienagannie. Mówił tonem uprzejmym i pełnym zainteresowania. Pytał o wszystko, co widziałem, a ja wszystko szczegółowo opisywałem. Zadawał mnóstwo pytań: czy odczułem choć najlżejszą zmianę temperatury otoczenia, kiedy szliśmy korytarzem? Czy czułem zapach zbliżony do cynamonu? Czy światło tam miało zielonkawy odcień? Czy ktoś mnie dotykał? Nie komentował tego, co powiedziała mi Carmela Clemente-Rice. Traktował mnie jak członka zespołu, którego lojalność nie podlega dyskusji, ale który mógł mimowolnie stać się ofiarą działań, których nie rozumiał.
A ja przez cały ten czas czułem w głowie jego kształty i widziałem człowieka dźwigającego wielkie bloki skalne; bloki w bezmyślnej i ponurej szarości.
Kiedy wychodził, rzuciłem brutalnie:
— Powinni byli posłać Nicka, a nie ciebie. Nick by się tak nie przejmował.
Jonathan patrzył na mnie niewzruszenie. Przez chwilę milczał, a ja zastanawiałem się, co za niesłychanie skomplikowane sznury mogły się teraz formować w tym supermózgu. W końcu uśmiechnął się, znużony.
— Wiem. Ale Nick był zajęty.
— Kiedy mogę zobaczyć się z Mirandą? Czy już pojechała z Waszyngtonu do East Oleanty?
— Nie wiem, Dan — powiedział, a kształty w mojej głowie eksplodowały, zbryzgując kratownicę czerwienią.
— Nie wiesz, czy już wyjechała, czy nie wiesz, kiedy ją mogę zobaczyć? A dlaczego nie wiesz, Jon? Bo teraz jestem nieczysty? Bo nie wiesz, co Carmela Clemente-Rice mogła mi zrobić, kiedy położyła mi dłonie na ramionach albo kiedy uścisnąłem jej dłoń? A może dlatego, że nie potraficie kontrolować tego, co tak naprawdę sądzę o waszym projekcie?
— Odniosłem wrażenie — odpowiedział cicho Jonathan — że dawno już pogodziłeś się z tym, że nie widujesz Miri. Bez zbytniego żalu.