I tu mnie zatkało.
— Odgrywasz bardzo ważną rolę, Dan — mówił dalej Jonathan. — Potrzebujemy cię. Sami nie… Z powodu tej nieprzewidzianej sytuacji z duragemem komputer pokazuje gwałtowny wzrost krzywej prawdopodobieństwa kryzysu społecznego. Musimy przyspieszyć nasz projekt. Równania Kervorkela. Regresja mitochondryczna. Inżynieria urbanistyczna DiLaziala.
I tak oto skończył się mój gniew. Wiązka słów z zapisków Superbezsennego. Nie rozumiałem ani słowa, nie wiedziałem, dlaczego wymienia je obok siebie, i nie miałem pojęcia, dlaczego w ogóle mi to mówi. Nie mogłem mu odpowiedzieć, więc tylko siedziałem, niemy, z oczyma kaprawymi od niewyspania, a Jonathan cichutko wyszedł.
Czy powiedział te słowa dlatego, że były tak istotne, że nawet taki śpioch-Amator jak Dan Arlen powinien zrozumieć? A może tylko wymknęły mu się, bo też był poruszony? A może powiedział je tylko dlatego, że wiedział, że ich nie zrozumiem, i chciał w ten sposób pokazać mi, gdzie moje miejsce?
„Któregoś dnia będę miał Azyl na własność”.
„Ty! Durny szczur bagienny!”
Łup.
Musiałem się przespać. Za niespełna pięć godzin miałem koncert. W ubraniu wtoczyłem się na łóżko i próbowałem zasnąć.
W drodze do Kopuły Królewskiej w Seattle zepsuł się nam helikopter.
Opuściliśmy już enklawę i byliśmy właśnie nad dzielnicami Amatorów, które z góry wyglądały jak skupiska małych amatorskich miasteczek, zagęszczających się wokół swych kafeterii i składów. Kopuła Królewska senatora Gilberta Tory’ego Bridewella miała już ze dwadzieścia lat; ktoś mi mówił, że została tak nazwana na cześć jakiejś historycznej postaci. Postawiono ją z dala od budynków enklawy — to jasne — ogromną, szarą półkulę z chronioną platformą lądowiska, do której właśnie mogliśmy nie dolecieć.
Helikopterem szarpnęło, a nami rzuciło w lewo. Żołądek gwałtownie podniósł mi się w górę.
— Jezu Chryste — wyrwało się pilotowi. Zaczął wbijać kody nadrzędne. Nie wiedziałem, czy rzeczywiście jest w stanie coś zrobić — helikoptery są niemal całkiem zautomatyzowane. Ale może sam o tym wiedział. W końcu był Wołem.
Helikopter przetoczył się, a ja uderzyłem w lewe drzwi. Mój złożony na czas podróży wózek runął na mnie. Maszyną znów szarpnęło, a ja pomyślałem: „Zaraz umrę”.
Głowę wypełniły mi ciepłe, krwistoczerwone kształty. Kratownica zniknęła.
— Chryste, Chryste, Chryste — powtarzał pilot, łomocąc gorączkowo w konsoletę. Helikopter przekoziołkował jeszcze raz i się wyprostował. Zamknąłem oczy. Kratownica w mojej głowie zniknęła. Nie było jej!
— Dobra, dobra, dobra — mówił teraz pilot trochę zmienionym tonem, a helikopter schodził kulawo na platformę lądowiska.
Osiedliśmy na niej bezpiecznie, a od Królewskiej Kopuły zaczęły biec ku nam jakieś postacie. Kratownica na powrót tkwiła w mojej głowie. Zniknęła, kiedy myślałem, że umrę, a teraz była z powrotem, nadal ciasno owinięta wokół tego, co kryła w środku.
— To te cholerne poduszki grawitacyjne — mówił pilot tym samym błagalnym głosem, którym powtarzał swoje „Dobra, dobra, dobra”. Obrócił się w fotelu, żeby spojrzeć mi prosto w oczy. — Obcinają koszty na materiałach. Obcinają koszty na robotestowaniu. Obniżają koszty utrzymania, bo te cholerne roboty ciągle się psują. Cały ten interes się rozpada. W zeszłym tygodniu dwie katastrofy w Kalifornii, a prasie zapłacono, żeby była cicho. Nigdy już nie polecę czymś takim. Słyszy pan? Nigdy więcej. — Wszystko to tym samym błagalnym tonem.
W mojej głowie był rozpłaszczonym czarnym kształtem przed purpurową kratownicą.
— Panie Arlen! — krzyczała jakaś kobieta, szarpnięciem otwierając drzwi na oścież. — Czy nikomu nic się nie stało? — Miała silny południowy akcent. Sallie Edith Gardiner, świeżo wybrana kongreswoman stanu Waszyngton, która opłaciła ten koncert dla wyborców ze swojego okręgu. Dlaczego kongreswoman z Waszyngtonu mówi tak, jakby spędziła życie nad Missisipi?
— W porządku — odparłem. — Żadnych strat.
— No, to po prostu szokujące. Szokujące i już. Czy naprawdę do tego już doszło? Że już nie potrafimy przyzwoicie poskładać helikoptera? Czy chce pan przesunąć rozpoczęcie koncertu?
— Nie, nie, nic mi nie jest — odpowiedziałem.
Ten akcent to jednak nie było Missisipi, a jeśli, to udawane. W mojej głowie była łuszczącymi się, pozłacanymi obręczami. Niespodziewanie przyszła mi na myśl Carmela Clemente-Rice — czyste, bladawe owale.
Dlaczego kratownica zniknęła, kiedy pomyślałem, że umrę?
— No cóż, panie Arlen, prawda wygląda tak — mówiła kongreswoman Gardiner, przygryzając idealną dolną wargę — że małe opóźnienie i tak by się nam przydało. Jest niewielki problem z grawpociągiem, który miał przyjechać z południowego Seattle. I drobny kłopot z systemem robotów ochrony. Naturalnie nasi technicy już się tym zajęli. Więc jeśli zechce pan udać się z nami, przejdziemy do miejsca, gdzie będzie pan mógł poczekać…
— Na scenie jest od wczoraj zainstalowany mój sprzęt — przerwałem jej. — Jeżeli nie potraficie zagwarantować mu ochrony…
— Ależ oczywiście, że potrafimy! — krzyknęła pospiesznie, a ja widziałem, że kłamie.
Z helikoptera wygramolił się pilot i stanął oparty o maszynę, mamrocząc coś pod nosem. Modlitewno-błagalny ton przeszedł w końcu w gniewny. Doszło do mnie: „rozpada się na kawałki” i „pieprzony kryzys społeczny” oraz „nie da się utrzymać tylu pieprzonych ludzi”, zanim kongreswoman Gardiner posłała mu spojrzenie, od którego nawet plastsyntetyk zgniłby na miejscu. Nawet nie spytała, czy nie jest ranny. W końcu był tylko technicznym.
— Pański wspaniały sprzęt ma się wprost znakomicie — zapewniła mnie kongreswoman Gardiner, przeciągając samogłoski. — A my wszyscy wprost nie możemy się doczekać pana występu. Proszę tędy.
Ruszyłem za nią. Nie będzie oglądała występu. Wyjdzie, jak tylko mnie przedstawi i jak tylko kamery sieci informacyjnych zdążą ją odpowiednio uchwycić. Woły zawsze tak robią.
Ale tym razem wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Siedziałem w swoim wózku w przedsionku Królewskiej Kopuły przez bite dwie godziny. Może nawet się zdrzemnąłem. Ciągle przychodzili jacyś ludzie, żeby mi powiedzieć, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kratownica w mojej głowie falowała jak ospały wąż. W końcu pojawiła się sama pani kongreswoman.
— Panie Arlen, obawiam się, że zaszła pewna nieprzyjemna komplikacja. Zdarzył się właśnie tragiczny wypadek.
— Wypadek?
— Rozbił się grawpociąg z Portland. Zginęło wielu pasażerów. Tłum usłyszał o tym i wszyscy są przygnębieni. To naturalne.
„Naturaalne”. W jej głosie dźwięczał ton przygnębienia, ale jej oczy mówiły jasno, że ma nam to za złe. Pierwsze duże wydarzenie, które sponsoruje, a tu kupa nieodpowiedzialnych Amatorów ginie sobie i rujnuje całe przedsięwzięcie. „Nieprzyjemna komplikacja”. Mógłbym się założyć o ćwierć miliona, że przegra następne wybory.
— Proponujemy, by mimo wszystko koncert się odbył, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Za jakieś pięć minut zapowiem pana osobiście.
— Proszę spróbować mniej przeciągać samogłoski — rzuciłem. — Będą przynajmniej brzmiały trochę bardziej autentycznie.
Nie doceniłem jej. Uśmiech na jej twarzy trwał niewzruszenie.
— Zatem za pięć minut, zgoda?
— Jak pani sobie życzy.
Kratownica w mojej głowie rozchybotała się jak uderzona silnym porywem wiatru.