Victoria Turner położyła rękę na czole Lizzie i otworzyła szeroko swoje fioletowe oczy. Lizzie chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że ktoś stoi obok niej. Kaszlnęła lekko i zaczęła jęczeć. Czułem, jak głęboko w środku rodzi się w mnie rozpacz — taka, którą człowiek czuje, kiedy traci resztki nadziei i sam już nie wie, jak to wszystko zniesie. Ostatni raz czułem coś takiego, kiedy dwanaście lat temu umierała moja żona, Rosie. Nie spodziewałem się, że jeszcze kiedyś będę musiał czuć to samo.
Victoria Turner wyjęła z kieszeni chusteczkę i uklękła przy Lizzie. Wyglądało, że wcale się nie boi. Jedna z myśli, jakie — niech mi Bóg przebaczy — przyszły mi tej nocy do głowy, to było: czy ta choroba jest zaraźliwa? Czy Annie też zachoruje i umrze? Annie…
— Zakaszl dla mnie, kochanie — poprosiła dziewczyna. — No, skarbie, kaszlnij mi do chustki.
Po kilku minutach Lizzie rzeczywiście tak zrobiła, chociaż wcale nie dlatego, że się ją o to prosiło. Z jej umęczonych płuc wyszła wielka, obślizgła flegma, zielonkawoszara. Victoria Turner złapała ją w chusteczkę i przyglądała jej się uważnie. Ja sam musiałem odwrócić oczy. To były płuca Lizzie, gnijące płuca, które wypadają po kawałeczku.
— Doskonale — powiedziała Victoria Turner. — Jest zielona. Infekcja bakteryjna. Jesteśmy w domu. Masz szczęście, Lizzie.
Szczęście! Zobaczyłem, że palce Annie znów zakrzywiają się w szpony, i wiedziałem dlaczego: ta Wołówka po prostu się tutaj bawi. To ją podnieca, jak jakaś historyjka z holowizji.
— Infekcja bakteryjna jest lepsza — wyjaśniła tamta, podnosząc na mnie wzrok — bo nie trzeba do tego ściśle określonych lekarstw. Przy wirusach trzeba przynajmniej z grubsza ustalić skład lekarstwa. Ale kiedy można zastosować szerokospektrowe antybiotyki, sprawa jest o wiele prostsza.
— Co jest z Lizzie? — spytała ochryple Annie.
— Nie mam pojęcia. Ale ta rzecz prawie na pewno zrobi z tym porządek. — Z innej kieszeni wyjęła płaski kawałek plastiku, rozdarła go i ze środka wyjęła okrągły, niebieski plasterek, który przylepiła na szyi Lizzie. — Powinna pani wmusić w nią więcej wody. Przecież nie chce pani ryzykować odwodnienia organizmu?
Annie gapiła się na niebieski plasterek na szyi Lizzie. Wyglądał tak samo jak te z medjednostki, ale skąd mogliśmy wiedzieć, co ma w środku? Tak naprawdę to o niczym nie mamy pojęcia.
Lizzie westchnęła i uspokoiła się. Nikt się nie odezwał. Po chwili Lizzie spała głęboko.
— I tak będzie dla niej najlepiej — rzuciła cierpko Victoria Turner. Zauważyłem, że znów jej się to podoba. — Sama Miranda Sharifi nie jest w stanie zrównoważyć dobroczynnego działania snu.
Gdzieś już słyszałem to nazwisko, ale nie wiedziałem gdzie.
Annie była teraz zupełnie inną kobietą. Wpatrywała się to w Lizzie, wreszcie śpiącą spokojnie, to znów w niebieski plasterek i widziałem, jak kurczy się w sobie i uspokaja. Potem spuściła wzrok na podłogę.
— Dziękuję, pani doktor. Nie zdawałam sobie sprawy.
Doktor Turner przez chwilę wyglądała na zaskoczoną, potem uśmiechnęła się. Tak jakby było w tym coś śmiesznego.
— Nie ma za co. I może w zamian wy będziecie mogli zrobić coś dla mnie.
Twarz Annie od razu zrobiła się ostrożna. Woły nie proszą Amatorów o przysługę. Woły płacą nam podatki, my oddajemy im nasze głosy. Ale nie mówimy sobie więcej, niż musimy, i o nic jedni drugich nie prosimy. Nie tak się to wszystko odbywa.
No, ale z drugiej strony, lekarze też się zwykle nie włóczą po East Oleancie ubrani w podarte żółte kombinezony. Nie widzieliśmy lekarza na oczy od czasu tamtej epidemii cztery lata temu, kiedy jeden lekarz przyjechał do nas z Albany, żeby zaszczepić nam coś, czego nie było w naszej medjednostce.
— Szukam tu kogoś — powiedziała doktor Turner. — Miałam się tu z tym kimś spotkać, ale chyba coś pomieszało nam się w danych. To kobieta, a właściwie dziewczyna o, tego mniej więcej wzrostu, z czarnymi włosami i trochę za dużą głową.
Pomyślałem o tamtej dziewczynie w lesie i szybko udałem, że nie myślę w ogóle o niczym. Tamta dziewczyna była z Edenu — byłem tego pewien — a Eden nie ma nic wspólnego z Wołami. Tam chodzi o Amatorów. Ta doktor Turner przyglądała mi się uważnie. Annie potrząsnęła głową, twarda jak kamień, chociaż wiem, że pewnie pamięta tamtą drugą dziewczynę, tę, którą widziała, jak mówi, na zebraniu, kiedy Jack Sawicki dzwonił do nadzorcy okręgowego w sprawie tych wściekłych szopów. A może to była ta sama dziewczyna — przedtem jakoś nie przyszło mi to do głowy. Ile wielkogłowych wołowskich dziewczyn może biegać po lasach w East Oleancie? Dlaczego w ogóle jakieś tu biegają?
— Jak to się stało, że zgubiła pani tę przyjaciółkę? — spytała Annie uprzejmie, ale nie za bardzo. — Czy ona nie wie, że pani tu jest?
— Zasnęłam — odpowiedziała doktor Turner, ale to niczego nie wyjaśniało. Powiedziała to też jakoś dziwnie. — Zasnęłam w grawpociągu. Wydaje mi się, że ona może być gdzieś w tych okolicach.
— Ja tam nikogo takiego nie widziałam — oświadczyła zdecydowanie Annie.
— A ty, Billy? — zwróciła się do mnie Turner. Pewnie wiedziała, jak mam na imię, zanim usłyszała to od Annie. Była w East Oleancie już od tygodnia, jadała w kafeterii i gadała z każdym, kto zechciał z nią gadać, choć nie było ich wielu.
— Ja też nikogo takiego nie widziałem — odpowiedziałem. Wpatrywała się we mnie twardo. Nie wierzyła mi.
— W takim razie pozwólcie, że zapytam o coś innego. Czy mówi wam coś nazwa „Eden”?
W tej chwili mógłby mnie przewrócić nawet najlżejszy powiew wiatru. Annie jednak odparła tonem chłodnym jak zimowy poranek:
— To z Biblii. Tam mieszkali Adam i Ewa.
— Zgadza się — powiedziała doktor Turner. — Przed wygnaniem. Wstała i przeciągnęła się. Ciało pod ciuchami miała trochę za chude, w każdym razie jak dla mnie. Kobieta musi mieć coś miękkiego na kościach.
— Przyjdę jutro zajrzeć do Lizzie — oświadczyła doktor Turner, a ja widziałem, że Annie nie chce, żeby ona tu wróciła, a potem — chce. To był lekarz. Lizzie spała spokojnie. Nawet stąd, od drzwi, wyglądała na mniej rozpaloną.
Kiedy lekarka wyszła, ja i Annie popatrzyliśmy po sobie. Potem twarz Annie rozpadła się — z kawałka ciała poznaczonego troską rozsypała się w kłębowisko linii, które nie miały jedna z drugą nic wspólnego — a ona sama się rozpłakała. Zanim zdążyłem pomyśleć, już ją obejmowałem ramionami. Przywarła do mnie z całej siły, a ja, czując na sobie jej miękkie piersi, lekko oszalałem. Nie myślałem o niczym, tylko uniosłem jej twarz i pocałowałem.
A Annie Francy oddała mi pocałunek.
I to nie były żadne bzdury typu „wdzięczna córka”. Płakała, pokazywała na Lizzie i całowała mnie tymi swoim jeżynowymi wargami i przyciskała do mnie piersi. Znów ją pocałowałem, mózg przestał pracować — słowa pojawiły się później — i było tak, jakbyśmy dopiero co się spotkali, a nie znali się już całe lata, a nie jakbym ja miał sześćdziesiąt osiem lat, a Annie trzydzieści pięć, a nie jakby w East Oleancie wszystko się rozpadało, choć przecież tak właśnie było. Annie całowała mnie tak, jakbym był młodym mężczyzną — i byłem nim. Przesunąłem dłońmi po jej ciele i poprowadziłem ją do sypialni, zostawiając Lizzie śpiącą spokojnie jak anioł, potem zamknąłem za sobą drzwi. Annie śmiała się i łkała tak, jak już prawie zapomniałem, że kobiety potrafią, i położyła przy mnie swoje duże piękne ciało, jakbym ja też miał trzydzieści pięć lat.
Annie Francy.