Nie widziałem jej, ale ją poczułem. Dużą, ciepłą i miękką w moich ramionach. Tylko że to już się nigdy nie powtórzy. Doktor Turner przyglądała nam się swoim bystrym wołowskim spojrzeniem. Zrobiłem kamienną twarz i się odwróciłem.
— Dzień dobry, Annie. Pozwól, niech ci pomogę z tymi wiadrami.
Annie popatrzyła na mnie, potem na Lizzie, potem na lekarkę. Widziałem, że sama nie wie, o którą się najpierw zjeżyć. Wybrała Lizzie.
— Zjedz, co masz zjeść, i kładź się, Lizzie.
— Już mi lepiej — odpowiedziała Lizzie, naburmuszona.
— Już jej lepiej — zwróciła się Annie do doktor Turner. — Pani może sobie iść.
To do niej niepodobne, taki brak uprzejmości. Przecież była z tych, co uważają, że nawet Woły mają swoje prawa.
— Jeszcze nie — odparła doktor Turner. — Najpierw porozmawiam z Lizzie.
— To mój dom! — wysyczała Annie przez zaciśnięte wargi. Miałem ochotę powiedzieć tej Turner: „Ona nie na ciebie jest zła, ona jest zmieszana przeze mnie”, ale nie mówi się takich rzeczy wołowskiej lekarce ubranej w podarty żółty kombinezon, w cudzym mieszkaniu, z którego samemu można zostać w każdej chwili wyrzuconym, za to, że się kocha nie tak, jak trzeba. No, nie mówi się.
— Mamo, proszę, pozwól Vicki zostać. Proszę. Czuję się lepiej, kiedy ona tu jest.
Annie postawiła na podłodze dwa wiadra z wodą. Wyglądało, że zaraz wybuchnie. Ale wtedy odezwała się doktor Turner:
— Muszę przecież ją zbadać, Annie. Żeby się upewnić, czy dałam jej właściwe lekarstwo. Sama wiesz, że gdyby medjednostka działała, sprawdzałaby ją codziennie i czasem zmieniała dawkę. Żywy doktor postępuje dokładnie tak samo.
Myślałem, że Annie zaraz się rozpłacze, ale ona powiedziała tylko:
— Najpierw trzeba ją umyć. Billy, zanieś tę wodę do pokoju Lizzie.
Sama złapała Lizzie i prawie wyniosła ją do drugiego pokoju, nie zwracając uwagi na jej piski. Poszedłem za nimi z wodą, postawiłem wiadra na podłodze i wróciłem. Doktor Turner oglądała lalkę Lizzie. Była z plastsyntetyku, przydziałową, z czarnymi lokami, zielonymi oczyma i twarzą genomodyfikowanej ślicznotki. Annie sama uszyła jej kombinezon ze starego własnego, a Lizzie zrobiła jej blaszaną biżuterię.
— Annie mnie tu nie chce.
— No, nie mamy tu zbyt wielu Wołów.
— Wyobrażam sobie.
Staliśmy chwilę w milczeniu. Ani ja nie miałem jej nic do powiedzenia, ani ona mnie. No, chyba że to jedno.
— Doktor Turner…
— Mów mi Vicki.
Wiedziałem, że nie potrafię.
— Kiedy oglądała pani ten wołowski kanał, powiedziała pani, że to nie są te same stare rządowe bzdury… Co to właściwie było? Co się dzieje?
Podniosła wzrok znad lalki; patrzyła jeszcze uważniej niż przedtem.
— A jak myślisz, co to znaczy?
— Ja tam nie wiem. Nie znam tych wszystkich słów. Dla mnie to brzmiało jak zwykłe biadolenie o gospodarce, jak te wszystkie wykręty, dlaczego rząd nie może zrobić tak, żeby wszystko było, jak należy.
— Tym razem to nie wykręty. Wiesz, co to jest dysymilator?
— Nie.
— A molekuła?
— Nie.
— A atom?
— Nie.
— To właśnie jest zrobione z atomów — doktor Turner potrząsnęła lalką Lizzie. — Wszystko jest zrobione z atomów. To bardzo maleńkie fragmenty materii. Atomy zlepiają się razem i tworzą molekuły tak, jak… jak płatki śniegu sklejają się w śniegową kulę. Tylko że jest dużo różnych atomów i przyklejają się do siebie na różne sposoby i stąd mamy różne rodzaje materii: drewno, skórę albo plastik.
Przyjrzała mi się dobrze, żeby sprawdzić, czy rozumiem. Pokiwałem głową.
— To, co trzyma atomy razem, to wiązania wewnątrzcząsteczkowe. Taki… taki elektryczny klej. No, a dysymilatory niszczą te wiązania. Różne rodzaje dysymilatorów rozkładają różne rodzaje wiązań międzycząsteczkowych. Na przykład enzymy w twoim żołądku rozkładają wiązania w pożywieniu tak, żebyś mógł je strawić.
Słyszałem, jak za drzwiami śmieje się Lizzie. To był taki zmęczony śmiech, więc w żołądku znów zaczęła mi rosnąć kula strachu. A za kilka chwil wyjdzie stamtąd Annie. Dalej nie wiedziałem, co mam jej powiedzieć, ale wiedziałem, że to, co mówi mi doktor Turner, jest bardzo ważne — zobaczyłem to w tej jej wołowskiej twarzy — więc zmusiłem się, żeby słuchać. I żeby zrozumieć.
— Umiemy już robić takie dysymilatory i robimy je od lat. Używamy ich do najróżniejszych rzeczy: żeby się pozbyć toksycznych odpadów, do odzyskiwania materiałów wtórnych, do czyszczenia. Te, które umiemy robić, są dosyć proste i potrafią rozłożyć tylko jeden rodzaj wiązań. Robimy je z wirusów, to znaczy, że są genomodyfikowane.
— Czy taki… dysymilator mógłby rozłożyć wiązania, które tworzą wściekliznę?
— Wściekliznę? Nie, to skomplikowana choroba organiczna, której… A dlaczego pytasz, Billy? — Jej oczy znów się ożywiły.
— Bez powodu.
— Bez powodu?
— Bez — odpowiedziałem jej takim samym spojrzeniem.
— W każdym razie — mówiła dalej — tworzenie dysymilatorów jest bardzo ściśle kontrolowane przez ANSG — Agencję Nadzoru Standardów Genetycznych. Naturalnie, oni muszą kontrolować wszystko, co może krążyć w powietrzu i rozkładać to czy tamto. ANSG ciągle wyszukuje i zamyka nielegalne genomodyfikacyjne operacje, robione czy to dla profitu, czy dla celów poznawczych, w czasie których tworzy się różne rzeczy bez należytej kontroli. Nie wyłączając dysymilatorów. Wiele z nich jest samoreprodukowalnych, co oznacza, że mogą się rozmnażać jak małe zwierzęta.
— Jak zwierzęta? Seks?
— Nie. — Uśmiechnęła się. — Raczej jak… jak glony w bajorku. Dysymilatory zaaprobowane przez ANSG mają wbudowany mechanizm zegarowy. Po pewnej liczbie reprodukcji proces zostaje automatycznie zatrzymany. Te nielegalne jednak czasem tego nie robią. No więc chodzą plotki — ale na razie to tylko plotki — że jakiś nielegalny samoreproduktor bez mechanizmu zegarowego wydostał się na wolność. Atakuje wiązania wewnątrzkomórkowe stopu zwanego duragemem, który jest używany w wielu maszynach. W bardzo wielu maszynach. I…
Nagle zrozumiałem.
— I to coś powoduje te wszystkie awarie. Zepsuło grawkolej, pas żywieniowy, robostrażnika i medjednostkę. Mój Boże, jakiś zwariowany wołowski zarazek psuje wszystko dookoła!
— No, niezupełnie. Nikt tego jeszcze nie wie na pewno. Ale to możliwe.
— Ludzie, znowu nam to robicie!
Patrzyła na mnie zdziwiona.
— Zabraliście nam wszystko i nazwaliście to arystokratycznym stylem życia, a teraz niszczycie i tę resztkę, która nam pozostała!
— To nie ja — odpowiedziała ostro. — Ani rząd. To właśnie rząd utrzymuje was przy życiu, mimo że dla gospodarki staliście się absolutnie zbędni. I mimo że mógłby wyeliminować siedemdziesiąt procent populacji, tak jak to miało miejsce w Kenii lub Chile. Wołowska nauka o genomodyfikacjach byłaby w stanie tego dokonać. Ale tego nie zrobiliśmy.
W tej chwili otworzyły się drzwi sypialni i wyszła stamtąd Lizzie, już umyta, wsparta o Annie. Położyła się na kanapie i poprosiła:
— Vicki, opowiedz mi o czymś.
— O czym? — spytała doktor Turner, ciągle jeszcze wściekła.
— O czym chcesz. O czym jeszcze nie wiem. O czymś nowym.
Twarz doktor Turner znów się zmieniła. Przez chwilę wyglądała nawet na przestraszoną.
— Mogę z tobą chwilkę porozmawiać, Billy? — odezwała się Annie.
No to już koniec. Annie była gotowa, żeby mnie stąd odesłać. Poszedłem za nią do pokoju Lizzie. Zamknęła za nami drzwi.