W taki sam sposób płynęła odtąd reszta mojego życia.
— Znasz Colina Kowalskiego? — zapytałam Stephanie. Zastanawiała się tylko przez krótką chwilę. Miała ejdetyczną pamięć.
— Tak, zdaje mi się, że tak. Sarah Goldman przedstawiła nas sobie w jakimś teatrze parę lat temu. Taki wysoki szatyn? Niezbyt mocno genomodyfikowany, zgadza się? Nie przypominam sobie, żeby był szczególnie przystojny. A co? Czy to on ma być następcą Davida?
— Nie.
— Czekaj no chwilę, czy on przypadkiem nie pracuje dla ANSG?
— Tak.
— Wydaje mi się, że już wspominałam — rzuciła sztywno Stephanie — że firma Normana ma zezwolenie na przeprowadzenie prób testujących z Katousem?
— Nie. Nie wspominałaś.
Stephanie zagryzła nieskazitelnie piękne wargi.
— Prawdę mówiąc, dopiero mają je dostać, Diano…
— Nie martw się, Stephanie. Nie mam zamiaru zgłaszać twojego martwego wykroczenia. Pomyślałam tylko, że mogłabyś znać Colina. Czwartego lipca wydaje jakieś ekstrawaganckie przyjęcie. Mogłabym się postarać o zaproszenie dla ciebie.
Bawiło mnie jej zmieszanie.
— Nie sądzę, żebym mogła się dobrze bawić na przyjęciu u agenta Szwadronu Czystości. Oni są tacy nadęci. Ci faceci owijają swoją surowość genetycznych zasad w gwiaździsty sztandar i jakoś nie widzą, że całość przypomina wielkiego narodowego kutasa. Albo policyjną pałę do zabijania myśli technicznej w imię fałszywego patriotyzmu. Nie, dziękuję.
— Sądzisz, że wszelki idealizm jest z gruntu fałszywy?
— Patriotyzm w większości tak. Albo to, albo sentymenty Amatorów Życia. Mój Boże, wszystko, co da się jeszcze znieść w tym kraju, jest tworem genomodyfikacyjnych technologii. Większość Amatorów Życia ma gówniany wygląd i jeszcze gorsze zachowanie — sama kiedyś mówiłaś, że nie możesz znieść ich towarzystwa.
Rzeczywiście, powiedziałam coś w tym guście. Jest wielu ludzi, których towarzystwo raczej trudno mi znieść. A Stephanie już pędziła na swoim koniku.
— Bez genomodyfikowanych umysłów w enklawach bezpieczeństwa ten kraj zamieszkiwałyby bandy zakamieniałych kretynów, niezdolnych nawet do tego, żeby się samodzielnie utrzymać przy życiu. Według mnie najlepszym aktem patriotyzmu byłoby wypuszczenie jakiegoś śmiercionośnego wirusa, który starłby z powierzchni ziemi wszystkich poza Wołami. Amatorzy Życia niczego z siebie nie dają, za to chcą czerpać ze wszystkiego pełnymi garściami.
— Czy mówiłam ci już — odezwałam się ostrożnie — że moja matka była Amatorką Życia? I że zginęła walcząc w armii Stanów Zjednoczonych w konflikcie chińskim? W stopniu starszego sierżanta.
W rzeczywistości matka umarła, kiedy miałam zaledwie dwa lata; prawie jej nie pamiętałam. Ale Stephanie okazała na tyle przyzwoitości, żeby się zawstydzić.
— Nie, nie mówiłaś. A powinnaś, zanim pozwoliłaś mi wygłosić całą tę tyradę. Ale to niczego nie zmienia. Ty sama jesteś Wołem. Jesteś genomodyfikowana. Wykonujesz pożyteczną pracę.
Ostatnie zdanie było z jej strony aktem wspaniałomyślności albo skończonej złośliwości. W swoim życiu wykonywałam wiele najrozmaitszych prac, z których większość tylko na upartego można by uznać za pożyteczne. Wypracowałam sobie nawet teorię tyczącą ludzi, których życie składa się z długiego łańcucha krótkoterminowych zajęć. Szczególnym zbiegiem okoliczności pokrywa się ona z teorią, jaką wypracowałam sobie na temat ludzi, których życie składa się z długiego łańcucha krótkoterminowych kochanków. Przy każdym kolejnym człowiek nieuchronnie osiąga jakiś najniższy punkt, nie tylko w każdej rzekomej miłości czy nowym zajęciu, ale i w samym sobie. Dzieje się tak dlatego, że kolejny kochanek (i kolejna praca) odkrywa w człowieku ciągle nowe pokłady niekompetencji. Przy jednym człowiek odkrywa, że potrafi być potwornie leniwy, przy następnym — że potrafi być jędzowaty, a przy jeszcze następnym — że zżerają go ogromne nie zaspokojone ambicje, które nawet jego samego odstręczają swoją żałosną żarłocznością. A suma zbyt wielu kochanków czy też zbyt wielu zajęć jest zawsze jednaka: kombinacja wszystkich osobistych słabostek, wykres punktowy nieuchronnie kierujący się ku prawej dolnej ćwiartce. Co umknęło nam przy jednym kochanku (lub jednym zajęciu), to niechybnie wywlekał następny.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat pracowałam w służbach bezpieczeństwa, w holowizji rozrywkowej, przy wyborach okręgowych, miałam licencję na produkcję mebli — więcej niż raz — zajmowałam się prawem robotycznym, zaopatrzeniem, dydaktyką, synkografią stosowaną i obsługą sanitarną. Nic nie ryzykowałam, nic nie straciłam. A mimo to David, który nastał po Russellu, który nastał po Anthonym, który nastał po Paulu, który nastał po Rexie, który nastał po Eugenie, który nastał po po Claudzie, nigdy mnie nie nazwał „kapryśną w nastrojach”. A to chyba o czymś świadczy.
Nie zareagowałam na przytyk Stephanie, więc powtórzyła go jeszcze raz, starannie uśmiechnięta.
— Ty jesteś Wołem, Diano. Wykonujesz pożyteczną pracę.
— Właśnie mam zamiar — rzuciłam.
Nalała sobie kolejnego drinka.
— Czy David będzie na tym przyjęciu u Colina Kowalskiego?
— Nie. Jestem pewna, że nie. Ale będzie w sobotę u Sarah, przy zbieraniu funduszy na jej kampanię. Oboje dawno temu obiecaliśmy, że się zjawimy.
— A ty pójdziesz?
— Nie wydaje mi się.
— Rozumiem. Ale jeżeli między tobą a Davidem definitywnie koniec…
— Zajmij się nim, Stephanie.
Nie patrzyłam jej w twarz. Odkąd David się wyprowadził, straciłam siedem funtów wagi i troje przyjaciół.
Tak więc możecie mówić, że wstąpiłam do ANSG, bo zostałam porzucona. Możecie mówić, że byłam zazdrosna. Możecie mówić, że zbrzydziłam sobie Stephanie oraz wszystko, co sobą reprezentowała. Że znudziło mnie własne życie w tym akurat niesłychanie nudnym jego momencie. Że szukałam sobie nowej podniety. Że działałam pod wpływem impulsu.
— Wyjeżdżam na jakiś czas z miasta — odezwałam się.
— Tak? A dokąd jedziesz?
— Sama jeszcze nie jestem pewna. To będzie zależało. Rzuciłam ostatnie spojrzenie na roztrzaskanego, na wpół rozumnego i bardzo drogiego psa. Na szczyt amerykańskiej technologii.
Możecie mówić, że poczułam się patriotką.
Następnego ranka poleciałam do biura Colina Kowalskiego, mieszczącego się w kompleksie budynków rządowych w zachodniej części miasta. Widziane z powietrza, budynki i obszerne lądowiska układały się w geometryczny wzór, otoczony luźnymi formami połaci drzew obsypanych żółtym kwieciem. Domyślałam się, że drzewa genomodyfikowano tak, żeby kwitły przez cały rok. Drzewa i trawnik kończyły się nagle przy obwodzie bańki pola ochronnego Y. Poza tym zaczarowanym kręgiem ziemia powracała do zwykłych sobie niewysokich krzewinek, usianych tu i ówdzie sylwetkami Amatorów Życia, przyglądających się wyścigom skuterów.
Ze swojego helikoptera widziałam cały tor — żarzącą się żółto linię energii Y, szeroką na jakiś metr, a długą na jakichś pięć krętych mil. Z platformy startowej wystrzelił skuter, na którym siedziała okrakiem jakaś postać w czerwonym kombinezonie. Grawitatory skuterów programowano tak, by unosiły się dokładnie sześć cali nad torem. Prędkość sterowana była przez stożki energii Y, umieszczone na spodzie platformy skutera — im bardziej odchylały się od energetycznego toru, tym prędzej skuter mógł się poruszać i tym trudniej było nad nim panować. Jeździec mógł jedynie trzymać się pojedynczego uchwytu, zaczepiając jedną nogę na czymś w rodzaju łęku. Musiało to przypominać jazdę w damskim siodle przy szybkości sześćdziesięciu mil na godzinę — co nie znaczy, że któryś z Amatorów Życia mógłby mieć pojęcie o istnieniu czegoś takiego jak damskie siodło. Amatorzy nie czytują książek historycznych. Ani żadnych innych.