9. Dan Arlen: Floryda
Z SEATTLE NA HUEVOS VERDES LECIAŁEM SAMOLOTEM należącym do floty korporacji Kevina Bakera. Przyczyny, dla których swego czasu Kevin nie podążył za resztą Bezsennych do Azylu, nie należały — jak u Leishy — do idealistycznych. Był finansowym pośrednikiem Azylu w transakcjach z resztą świata. Pomyślałem, że samolot należący do Bezsennych jest najmniej ze wszystkich narażony na rozbicie z powodu uszkodzenia duragemowych części. Bezsenni umieli zadbać o własne bezpieczeństwo. „Ponieważ mamy go tak niewiele” — oznajmił Kevin ponuro, kiedy zadzwoniłem do niego, żeby poprosić o samolot z pilotem. W tej chwili jednak nie interesowały mnie problemy adaptacyjne Bezsennych. Kevin nigdy za mną nie przepadał, a ja nigdy przedtem nie prosiłem go o przysługę. Ale teraz to co innego. Miałem zamiar zmusić Huevos Verdes do gry w otwarte karty, chciałem uzyskać kilka ważnych odpowiedzi. Może Kevin się domyślał. Nigdy nie wiadomo, ile oni naprawdę wiedzą.
Uparta kratownica, zwinięta ciasno, falowała lekko w mojej głowie.
— Jest jeszcze jedna rzecz, Dan — dodał Kevin i wydało mi się, że po jego twarzy na ekranie przemknęły przepraszające kształty i cienie. Jak wszyscy z jego pokolenia Bezsennych, wygląda na przystojnego trzydziestopięciolatka. — Leisha chce lecieć z tobą.
— Skąd ona wie, że wybieram się na Huevos Verdes? Dla niej jestem teraz na tournee!
— Nie mam pojęcia — odrzekł Kevin, co mogło, ale nie musiało być prawdą. Może Leisha miała swoich własnych elektronicznych szpiegów w moim pokoju hotelowym, a może na koncercie w Seattle. Tak czy owak, trudno było sobie wyobrazić, żeby ona albo Kevin mogli robić takie rzeczy bez wiedzy Huevos Verdes. Może Superbezsenni o wszystkim wiedzą i tolerują istnienie systemu informacyjnego Leishy. A może Leisha zna mnie na tyle dobrze, że po prostu odgadła, co czuję. Albo ma jakiś specjalny probabilistyczny program, który przewiduje, jak teraz postąpię albo jak postąpiłby w takiej sytuacji każdy normalny. Nigdy nie wiadomo, co oni tak naprawdę wiedzą.
— A jeśli powiem Leishy nie? — spytałem.
— Nie będzie samolotu — odpowiedział krótko Kevin. Unikał mojego spojrzenia. Widziałem wyraźnie: on uważa, że jest jej to winien — za jakieś swoje stare grzechy, sprawy, które zaszły, zanim się urodziłem. Dostrzegłem również, że linia jego szczęki lekko złagodniała — ledwie dostrzegalny znak, że jego męska uroda zaczyna się trochę zużywać. Miał w końcu sto dziesięć lat. Przez głowę przesunęły mi się niskie, płaskie kształty w kolorze poczerniałego srebra. Kevin nie zmieni zdania.
Więc zamiast prosto na Huevos Verdes, samolot poleciał najpierw do Atlanty, gdzie podrzucił coś bardzo przemyślnego i bardzo tajnego, co nie interesowało mnie ani trochę. Przedtem lądowaliśmy jeszcze w Chicago, żeby zabrać Leishę. Na miejscu nie było żadnych dziennikarzy. Agenci ANSG pewnie gdzieś tu byli, ale nie udało mi się żadnego wypatrzyć. Leisha weszła na pokład samolotu z prawniczą teczką w ręku i zieloną podręczną walizeczką. Miała na sobie białe spodnie, sandały i cienką żółtą koszulę. Zapatrzyłem się twardo przed siebie.
— Muszę z tobą lecieć, Dan — powiedziała bez cienia zakłopotania w głosie. Mówiła swoim zwykłym rzeczowym tonem. Sprawiła, że znów poczułem się jak tamten nastolatek, besztany za to, ze wylali go z kolejnej ekskluzywnej wołowskiej szkoły, do których tak uparcie mnie posyłała. Do tych szkół, w których nie mógł się utrzymać żaden Amator — albo tak sobie wtedy wmawiałem. — Wiesz, że ja też kocham Mirandę. I muszę wiedzieć, co knujecie. Ty, ona i reszta Superbezsennych. Bo jeśli to jest to, o czym myślę…
W jej głos wkradł się cień gniewu. Leisha czuła, że ma prawo do gniewu tylko dlatego, że odmówiło się jej prawa do wiedzy. Nie odpowiedziałem.
Miri powiedziała mi kiedyś, że są tylko cztery istotne pytania, które można zadać każdej ludzkiej istocie: W jaki sposób wypełnia sobie czas? Jakie to w niej wywołuje uczucia? Co kocha? Jak reaguje na tych, których uzna za lepszych lub gorszych od siebie?
Jeśli ktoś stawia się wyżej od innych, nawet bezwiednie — mówiła, a w jej ciemnych oczach znać było napięcie — to ci inni czują się przy nim źle. W tej sytuacji niektórzy mogą zaatakować. Inni mogą wyszydzić, żeby przyciąć go do własnych rozmiarów. Ale znów inni będą go podziwiać i uczyć się od niego. Jeśli natomiast ktoś czuje się gorszy od reszty, niektórzy go zlekceważą. Inni będą chcieli narzucić mu swoją władzę, w większym lub mniejszym stopniu. Ale niektórzy poczują chęć, by go chronić i nieść mu pomoc. I jest to prawda w odniesieniu zarówno do młodocianej szajki z bloków, jak i do grup rządzących”.
Zastanawiałem się, skąd, na Boga, wie o młodocianych szajkach z bloków. Ale ponieważ ją podziwiałem i chciałem się od niej uczyć, nie powiedziałem ani słowa.
— Chcę tylko chronić ciebie i Mirandę — mówiła dalej Leisha. — I pomóc tak, jak tylko będę mogła.
Wyjrzałem przez okno i wpatrzyłem się w oślepiające odblaski zachodzącego słońca na metalowych skrzydłach samolotu, dopóki kształty pod powiekami nie zatarły zupełnie tych w mojej głowie.
Samolot, który w Seattle został tak dokładnie skontrolowany na obecność dysymilatora, musiał zakazić się w Atlancie. Gdzieś nad północną Georgią poleciał nagle w dół.
Było dokładnie tak jak nad Królewską Kopułą, tyle że tym razem pilot nie modlił się, nie klął ani nie jęczał. Warstwa białych chmur szczelnie zasłaniała widok na ziemię. Samolot leciutko przechylił się na lewe skrzydło, a ja zobaczyłem, że skóra na karku pilota przechodzi z jasnego brązu w nakrapiany kasztan. Leisha podniosła wzrok znad swojej teczki. Potem samolot się wyprostował, a ja poczułem, jak mój umysł, który zwinął się przed chwilą w mały i twardy kształt, na nowo się otwiera.
Ale już w następnej chwili samolot znów wpadł w przechył i zaczęło nim trząść. Pilot rzucał w stronę konsolety ciche, naglące rozkazy, jednocześnie wystukując na klawiaturze polecenia ręcznego sterowania. Samolot leciał w dół jak kamień.
Pilot poderwał go w górę tak ostro, że rzuciło mnie na Leishę. Usta wypełniły mi jej jasne włosy. Jej teczka runęła do przodu i uderzyła o tył fotela pilota.
— Proszę zachować stabilność urządzenia w celu lepszego jego wykorzystania — odezwała się mechanicznie.
W myślach zaczęła mi się snuć długa, cienka nić.
Leisha chwyciła się oparcia przedniego siedzenia i wyzwoliła się spode mnie.
— Dan! Nic ci nie jest?
Samolot wciąż tracił wysokość. Pilot nie rezygnował: opanowanym, monotonnym jak maszyna głosem wydawał rozkazy, manipulując jednocześnie ręcznym sterowaniem. Teczka Leishy oznajmiła:
— Urządzenie się dezaktywuje — wysokim, czystym głosem jak śpiewaczy sopran.
Ręka Leishy po omacku sprawdzała moje zabezpieczenia.
— Dan!
— Ze mną wszystko w porządku. — odezwałem się, myśląc jednocześnie, że nic już nie jest w porządku. Nitka snuła się i snuła, naprężając się coraz bardziej.
Zanurzyliśmy się w chmury. W powietrzu brzmiał przenikliwy dźwięk, rozbrzmiewał gdzieś nad naszymi głowami, jakby pochodził od zupełnie innej maszyny. Potem samolot spadł płasko na brzuch na bagnistą łąkę. Poczułem to uderzenie we wszystkich kościach. Leisha, którą tym razem rzuciło na mnie, szepnęła coś bardzo cicho, coś, co brzmiało chyba jak: „tatusiu”.