Выбрать главу

W tej samej chwili, w której samolot uderzył o ziemię, otwarły się oba jego boki. Ale to nie mogło być w tej samej chwili — doszedłem później do wniosku — bo aparatura ratunkowa nie działa w ten sposób. Ale wtedy wydawało mi się, że nie minęła sekunda, a boki otwarły się i puściły pasy bezpieczeństwa, uwalniając pasażerów. Leisha wytaszczyła mnie z samolotu w momencie, kiedy poczułem kwaśny odór dymu.

Upadłem na brzuch w płytką wodę, która pokrywała podmokłą łąkę. Leisha z chlupotem opadła na kolana tuż przy mnie. Uniosłem się na łokciach i popełznąłem naprzód, wlokąc ramionami swe bezużyteczne nogi przez błoto, byle dalej od samolotu.

Leisha podniosła się chwiejnie na nogi i próbowała dźwignąć mnie z ziemi.

— Nie, uciekaj! — wrzasnąłem.

— Bez ciebie? Mowy nie ma!

Czułem za nami samolot jak bombę.

— Prędzej dam sobie radę sam! — wrzasnąłem.

Nie przestawała mnie wlec, choć byłem dla niej o wiele za ciężki. Dym gęstniał. Nie słyszałem, żeby pilot się wydostał — może był ranny? Lewa dłoń pośliznęła się w szlamie i upadłem na twarz. Gorączkowo usiłowałem znów podnieść się na ramionach i pełznąć do przodu.

— Uciekaj! — wrzasnąłem znów na Leishę, a ona znów nie posłuchała.

To na nic, to na nic. Nie była dość silna, żeby mnie unieść, a samolot zaraz wybuchnie.

Nić się przerwała. Kratownica w mojej głowie, tak jak w Seattle, zniknęła.

Ktoś biegł w naszą stronę od samolotu. Pilot? Pchnął Leishę, a ona upadła na mnie. Twarz znów zanurzyła mi się w błocie i wtedy usłyszałem ciche pyknięcie. Kiedy otarłem z błota oczy, zobaczyłem, że powietrze wokół naszej trójki połyskuje lekko. Pole siłowe. Energia Y. Czy jest dość mocne? Czy wytrzyma…

Samolot eksplodował w oślepiającym rozbłysku światła, ciepła i kolorów.

Przygnieciony Leishą, opadłem z powrotem w błoto. Świat zafalował. Mały wodny wąż, przerażony tym najściem na jego bagna, śmignął przed siebie i ugryzł mnie w policzek. Wężyk wystrzelił jak cienka nitka, potem jego obraz zamazał się w zbliżeniu, a potem cały świat pociemniał jak jego maleńkie skrzela i już nie wiem, czy nitka wytrzymała czy nie.

* * *

To był agent ANSG. Kiedy przyszedłem do siebie, trzech ich stało nade mną w kółku, tak jak krąg lekarzy nad moim łóżkiem parę dziesiątków lat temu, kiedy stałem się kaleką. Leżałem na plecach na skrawku prawie suchej, gąbczastej ziemi, na brzegu płytkiego bajorka. Nieco dalej siedziała Leisha, oparta plecami o drzewo, z głową złożoną na kolanach. Po drugiej stronie mokradeł w kłębach dymu płonął samolot Kevina Bakera.

— Leisho? — wychrypiałem.

Mój głos był tak samo obcy jak wszystko dookoła. Tylko że tu wcale nie powinno być obco. Poznawałem przecież to ciężkie, stęchłe powietrze, jęk owadów, pieniste bajora, woskowobiałe orchidee i szare brody hiszpańskiego mchu. Wychowałem się w północnej Luizjanie. A to była — musiała być — Georgia, ale przecież większość tych podmokłych krain wygląda tak samo. To tylko ja stałem się tutaj obcy.

— Pani Camden nic nie będzie — odpowiedział jeden z agentów. — To zwykły wstrząs mózgu. Pomoc jest już w drodze. Jesteśmy z ANSG, panie Arlen. Proszę się nie ruszać, ma pan złamaną nogę.

Znowu. Ale tym razem nie czułem bólu. Nie było już włókien nerwowych, które mogłyby rejestrować ból. Uniosłem lekko podbródek, czując, jak od tego napinają się mięśnie wokół żołądka. Moja lewa noga leżała nienaturalnie wykręcona. Opuściłem brodę.

Kształty, które prześlizgiwały się teraz w mojej głowie, z wierzchu były szare i ledwo rozróżnialne, a w środku najeżone. Tym razem miały też głos. „Czy ty nic nigdy nie możesz zrobić jak należy, chłopcze? Kim ty myślisz, że jesteś — jakimś cholernym Wołem?”

— Wąż ugryzł mnie w policzek — poskarżyłem się głośno jak mały chłopiec.

Drugi mężczyzna pochylił się, żeby zerknąć na moją twarz. Była cała oblepiona błotem. Mężczyzna powiedział dość łagodnie:

— Lekarka jest już w drodze. Nie będziemy pana ruszać, dopóki tu nie przyleci. Proszę leżeć spokojnie i o niczym nie myśleć.

Nie myśl. Nie śnij. Ale ja jestem Śniący na jawie. Jestem i już. Muszę być.

Za plecami usłyszałem ochrypły głos Leishy:

— Czy jesteśmy aresztowani? Pod jakim zarzutem?

— Nie, oczywiście, że nie, pani Camden. Jesteśmy szczęśliwi, że mogliśmy przyjść pani z pomocą — odpowiedział ten, który oglądał mój policzek.

Pozostali dwaj stali z kamiennymi twarzami, ale dostrzegłem, że jeden z nich mrugnął. Mrugnięciem też można okazać pogardę. Leisha i ja zadawaliśmy się i zapewne także współdziałaliśmy z Huevos Verdes. Z tymi, co manipulują genami, chcą zniszczyć ludzki genotyp.

Przy kratownicy w mojej głowie pojawiła się Carmela Clemente-Rice — czysty, chłodny, leciutko drżący kształt.

— Panowie są z Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych — rzuciła Leisha. I nie było to pytanie. Ale jak każdy prawnik, czekała na odpowiedź.

— Tak, proszę pani. Agent Thackeray.

— Pan Arlen i ja jesteśmy panom wdzięczni za pomoc. Ale jakim prawem…

Nigdy już nie dowiedziałem się, o jaki punkt prawny chodziło wtedy Leishy.

Spomiędzy drzew, splątanych winorośli, spod samej błotnistej ziemi wyskoczyli nagle jacyś mężczyźni w łachmanach. W jednej sekundzie nie było tam nikogo, w następnej już byli oni — tak to właśnie wyglądało. Darli się i wrzeszczeli radośnie. Agent Thackeray i jego dwaj zastępcy nie zdążyli nawet wyciągnąć broni. Leżąc na plecach, widziałem tych obszarpańców w skróconej perspektywie, kiedy podnosili pistolety i strzelali — choć to przecież niemożliwe — jak do tarcz strzelniczych. Thackeray i jego agenci osunęli się w drgawkach na ziemię. Usłyszałem, jak ktoś mówi:

— Do diabła! Tak! Ona to też abominacja, toż to sama Leisha Camden! — a potem padły kolejne strzały.

Po pierwszym Leisha krzyknęła.

Szarpnąłem głową w jej stronę.

Nadal siedziała pod drzewem, ale teraz jej postać pochyliła się do przodu, jakby na chwilę zasnęła. Na czole miała dwa czerwone punkty, jeden nad drugim, a ten wyższy plamił teraz jasny kosmyk włosów, który jakimś cudem uniknął błota. Słyszałem długi, bolesny jęk i pomyślałem, że jednak żyje! — myśl jak rozpaczliwa, jaśniejąca bańka — aż nagle zdałem sobie sprawę, że to ja sam tak jęczę.

Ktoś pochylił się teraz nade mną. Jego oddech owiał mi twarz zapachem mięty i tytoniu.

— Nie obawiaj się pan niczego, panie Arlen. My wiemy, że pan nie jesteś abominacją przeciwną naturze. Czuj się pan z nami bezpieczny jak we własnym domu.

— Jimmy — odezwał się ostry kobiecy głos. — Już tu są!

— No, Abigail, przecież jesteście gotowi, żeby ich powitać, nie? — odpowiedział jej Jimmy pełnym rozsądku tonem.

Podczołgałem się do Leishy. Nie żyła.

Leisha nie żyje.

Nad naszymi głowami słychać było buczenie samolotu. Ekipa medyczna. Mogliby pomóc Leishy. Ale przecież ona nie żyje. No, ale przecież jest Bezsenną. Bezsenni nie umierają. Żyją i żyją — Kevin Baker ma już sto dziesięć lat. Leisha przecież nie może nie żyć…

Kobieta nazwana Abigail zeszła ze wzgórka. Miała na sobie długie buty rybackie, wystrzępione spodnie i koszulę, a na ramieniu niosła ręczną wyrzutnię rakiet — starą, lecz lśniącą od troskliwego pucowania. Samolot ekipy medycznej zwijał właśnie skrzydła, by wylądować na poduszkach grawitacyjnych. Abigail wycelowała, strzeliła i zamieniła go w drugą pochodnię wśród mokradeł.