Выбрать главу

— Dobra — oznajmił radośnie Jimmy. — Już po wszystkim. Chodźcie wszyscy, zwiewajmy stąd, niedługo będzie ich tu pełno. Panie Arlen, przykro mi mówić, ale ta jazda mocno da się panu we znaki.

— Nie! Nie mogę tak zostawić Leishy!

— Ależ może pan — odparł Jimmy. — Przecież bardziej już nie umrze. A pan i tak nie należy do takich jak ona. Teraz jest pan z Jamesem Francisem Marionem Hubbleyem. Campbell! Gdzie się podziewasz? Będziesz go niósł.

— Nie! Leisho! Leisho!

— Miejże trochę godności, synu. Nie jesteś dzieckiem, żebyś płakał jak za matką.

Jakiś ogromny mężczyzna — dobre siedem stóp wzrostu — podniósł mnie z ziemi i zarzucił sobie na plecy. Noga nie bolała, ale kiedy tylko nasze ciała uderzyły o siebie, wzdłuż grzbietu aż do samej szyi przebiegł mnie żywy ogień. Wrzasnąłem z bólu. Ogień wypełnił mi głowę i wtedy właśnie po raz ostatni widziałem Leishę Camden, opartą wdzięcznie o pień drzewa, otoczoną płomieniami moich myśli; wyglądała tak, jakby tylko co spokojnie zasnęła.

* * *

Ocknąłem się w małym, pozbawionym okien pokoju o bardzo gładkich ścianach. Aż za bardzo — w tej nieskazitelnej gładkości, w tym idealnym pionie nie było ani jednej skazy. Ale jakoś nie od razu to do mnie dotarło. Głowę wypełniał mi smutek, tryskający fontannami, gejzerami i strugami lawy w kolorze tamtych dwóch punktów na czole Leishy.

Ona naprawdę nie żyje. Naprawdę.

Zamknąłem oczy. Gorąca lawa nie zniknęła. Waliłem pięściami w podłogę i przeklinałem swe bezużyteczne ciało. Gdybym mógł wtedy się przesunąć, wejść między nią a strzelających obdartusów…

Nie potrafiłem powstrzymać łez i czułem się tym zażenowany. Lawa zalała już zwiniętą kratownicę w mojej głowie, pochłonęła ją, a teraz pochłaniała mnie samego. Leisho…

— No, no, dajże spokój, synu. Zachowaj trochę godności. Żadna kobieta spłodzona przez mężczyznę nie jest warta takiego żalu.

Głos brzmiał dobrotliwie. Otwarłem oczy i miejsce rozpalonej lawy zajęła nienawiść. Ucieszyło mnie to. Nienawiść ma lepszy kształt: ścisły, ostry i chłodny. Ten kształt mnie nie pochłonie. Patrzyłem na pochyloną nade mną pełną życzliwego zainteresowania twarz Jamesa Francisa Mariona Hubbleya, pozwalając prześlizgiwać się przez myśli tym chłodnym kształtom — i wiedziałem już, że muszę żyć, muszę być czujny i muszę nad sobą panować, bo inaczej nie zdołam go zabić. Bo musiałem go zabić. Nawet jeśli jego twarz miałaby być ostatnią ludzką twarzą, jaką zobaczę.

— To już lepiej — rzucił Hubbley i usiadł na pniaku; z rękami złożonymi na kolanach, kiwał zachęcająco głową.

To był prawdziwy pniak. Rysunek ścian nagle wyostrzył mi się w oczach i poznałem, w jakim znajduję się miejscu. Takie same widziałam wtedy, z Carmelą Clemente-Rice. No i na Huevos Verdes.

To był podziemny bunkier, wykopany w ziemi przez maleńkie precyzyjne urządzenia nanotechniczne i obudowany warstwą stopu przez inne maleńkie i precyzyjne maszyny. Wyżeranie ziemi i kładzenie cieniutkich warstw stopu to nic szczególnie trudnego, powiedziała mi kiedyś Miri. Każdy w miarę kompetentny nanonaukowiec potrafi skonstruować odpowiednie maszynki. Różne przedsiębiorstwa stale się tym zajmowały, przeważnie nie oglądając się na uregulowania prawne. Tylko nanotechnika wykorzystująca reproduktywną bazę organiczną była naprawdę trudna. Innymi słowy: wykopać dziurę potrafi każdy, ale zbudować wyspę potrafili tylko ci z Huevos Verdes.

Tyle że Hubbley wcale nie wyglądał na naukowca. Teraz pochylił się do przodu i uśmiechnął do mnie. Miał przegniłe zęby. Po obu stronach długiej i kościstej twarzy z opaloną na brąz skórą i bladobłękitnymi oczyma zwisały kosmyki siwiejących włosów. Szyję zniekształcała mu dziwaczna narośl z prawej strony. Mógł równie dobrze mieć czterdzieści, jak i sześćdziesiąt lat. Nosił postrzępione ubranie z prawdziwego materiału, nie plastsyntetyczny kombinezon; buty, wysokie i nie znoszone, z całą pewnością pochodziły jednak z jakiegoś magazynu. Dla mnie był typowym przedstawicielem zapadłego Południa.

Prowadzone przez Woły składy nadzorcy okręgowego Tego czy kafeterie kongresmana Tamtego prawie wszędzie skutecznie wyrolowały resztki niezależnej inicjatywy. Amatorzy mogli dostać wszystko za darmo, więc po co płacić? Jednak na rolniczych terenach Południa, a czasem nawet na Zachodzie, nadal trafiały się rozmaite dychawiczne interesiki — zarośnięte chwastami motele, kurze fermy albo burdele — które co prawda biednieją z dnia na dzień, ale nie poddają się, bo przecież, cholera jasna, ten cały rząd nie będzie nam tu dyktował, jak mamy żyć. Przywykli do biedy. To lepsze niż być własnością Wołów. Parali się rzemiosłem, hodowlą kur, uprawą fasoli, świadczyli proste usługi. Z pogardą odrzucali plastikowe kombinezony, medjednostki i szkolne programy komputerowe. A wszędzie tam, gdzie istniał ten żałosny biznes, istnieli też przestępcy tacy jak Hubbley. Kradzieże także były skierowane przeciwko rządowi, a zatem również były powodem do chwały.

Chłopcy Hubbleya rabowali składy, bloki mieszkalne, grawpociągi. Pewnie też polowali na mokradłach, łowili ryby, a może nawet uprawiali trochę tego czy owego. Zawsze znajdzie się jakiś zaciszny kąt. Och, znałem dobrze Jimmy’ego Hubbleya. Znam go przez całe swoje życie, jeszcze z czasów, zanim wzięła mnie do siebie Leisha. Mój własny tatko był takim Jimmym Hubbleyem, któremu zabrakło odwagi, żeby ostatecznie zerwać z systemem, więc tylko przeklinał go aż do dnia, w którym darmowa rządowa whisky — nawet nie samogon — w końcu go zabiła.

A ten tutaj zabił Leishę Camden.

Kształty nienawiści mają w sobie potężny ładunek energii — jak noże fabrycznych robotów.

— To nielegalne laboratorium do genomodyfikacji — powiedziałem. Twarz Hubbleya rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.

— Zgadza się! Bystrzak z ciebie, chłopcze. Tylko że teraz to jest nasza malutka baza, z której wyskakujemy po zapasy i gdzie Abigail może zadbać o swój sprzęt. A genetyczni abominatorzy nie mają już z niego pożytku. Jesteś pan teraz gościem w Przyczółku Wolności imienia Francisa Mariona, panie Arlen. I niech mi będzie wolno powiedzieć, że wielki to dla nas zaszczyt. Widzieliśmy wszystkie pańskie koncerty. Porządny z pana Amator. Życie między Wołami i Bezsennymi wcale pana nie zepsuło. Ale tak to się zwykle dzieje, kiedy w grę wchodzi dobra krew, prawda?

Coś tu było nie tak. Główkowałem przez chwilę i znalazłem. Nie mówił jak Amator — Miri kiedyś dokładnie mi wyjaśniła, na czym to polega — ale nie mówił też jak Wół. Słyszałem już kiedyś taką mowę, tylko nie mogłem sobie przypomnieć gdzie. Żeby podtrzymać jego słowotok, zapytałem:

— Przyczółek Wolności imienia Francisa Mariona? A kto to był Francis Marion?

Hubbley spojrzał na mnie z ukosa i potarł narośl na szyi.

— Nigdy nie słyszałeś pan o Francisie Marionie, panie Arlen? Taki wykształcony człowiek? To był bohater, może nawet jeden z największych, jacy kiedykolwiek żyli w tym kraju. Naprawdę nigdyś pan o nim nie słyszał?

Potrząsnąłem głową. Nie zabolało, a więc byłem na lekach przeciwbólowych. Musieli sprowadzić do mnie lekarza albo przynajmniej medjednostkę.

— No no, nie chcemy przecież psuć panu samopoczucia — rzucił gorliwie Hubbley. — Jesteś pan naszym gościem, a nie wypada gościa zawstydzać jego własną ignorancją. Szczególnie jeśli nie z jego winy zaistniała. To ten ich system edukacji, wyłącznie on ponosi tu winę. Wy-łącz-nie. Zatem nie zamartwiaj się pan ignorancją, co nie z twojej zaistniała winy.