Ten człowiek zabił Leishę. Zabił agentów ANSG. Porwał mnie i więzi. No i siedzi teraz przede mną, przejęty, bo mogę zamartwiać się, że nie wiem, kim był Francis Marion.
Po raz pierwszy zaświtało mi w głowie, że mam do czynienia z wariatem.
— Francis Marion to wielki bohater amerykańskiej rewolucji, synu. Przez wrogów zwany Lisem z Mokradeł. Ukrywał się wśród bagien Południowej Karoliny i Georgii i spadał na Brytyjczyków jak jastrząb właśnie wtedy, gdy najmniej się go spodziewali, a potem znów znikał wśród bagnisk. Nigdy nie zdołali go złapać. Walczył o wolność i sprawiedliwość, a korzystał przy tym z pomocy samej natury. Natura była z nim, nie przeciw niemu.
Wiedziałem już, co to za mowa.
Kiedyś oboje z Leishą spędziliśmy całą noc na oglądaniu bardzo starych filmów o ruchu obrony praw obywatelskich. Nie praw obywatelskich dla Bezsennych, ale jeszcze wcześniej — może i sto lat? Chyba to było o czarnych albo kobietach. A może o Azjatach? Nigdy nie byłem zbyt dobry z historii. Musiałem akurat przygotować wypracowanie do jednej ze szkół, przez które Leisha uparcie usiłowała mnie przepchnąć. Nie pamiętam już nic z historii, ale pamiętam, że Leisha szukała wtedy starych filmów zaadaptowanych na przyzwoity sprzęt, bo uważała, że nie przeczytam zadanych książek. Miała oczywiście rację, a ja miałem jej to za złe. Ale filmy mi się spodobały. Siedziałem w swoim wózku — zadowolony, bo była już trzecia w nocy, a ja nie byłem śpiący, dotrzymywałem kroku Leishy. Wtedy miałem szesnaście lat — ciągle jeszcze wydawało mi się, że mogę dotrzymać jej kroku.
Przez całą noc oglądaliśmy szeryfów rozbijających się dziwacznymi wozami i wysadzających punkty z imiennymi spisami wyborców — wtedy spisy przygotowywali ludzie, nie komputery. Oglądaliśmy stare kobiety, które musiały siadać w tylnej części autobusów. Czarnych Amatorów, którym odmawiano obsługi w kafeteriach, mimo że mieli chipy żywnościowe. Wszyscy mówili podobnie jak James Francis Marion Hubbley. Albo raczej to on chciał mówić tak jak oni. To była próba reaktywowania historii — tak daleko, jak dało się sięgnąć za pomocą elektroniki. A może chciał nawet mówić tak, jak za czasów amerykańskiej wojny o niepodległość. Może lepiej się na tym znał. W każdym razie to jego dziwaczne mówienie było zabiegiem celowym i nawet starannie opracowanym.
Był artystą.
— Marion był słabowity — ciągnął Hubbley — niezbyt wykształcony, a i choleryk, często wpadał w zły nastrój. Coś złego działo się z jego kolanami od samego dnia jego narodzin. Brytyjczycy spalili mu plantację, a jego właśni ludzie opuszczali go za każdym razem, kiedy tylko poczuli tęsknotę za rodziną, jego zwierzchnik zaś, generał major Nathanael Greene, także zbytnio za nim nie przepadał. Wszystko to nie powstrzymało Francisa Mariona ani na jedną chwilę. Spełnił swój obowiązek wobec kraju tak, jak go najlepiej pojmował, nie bacząc na piekło dookoła.
— A jak pan sobie wyobraża swój obowiązek wobec kraju? — spytałem, z wysiłkiem cedząc słowa.
Oczy Hubbleya rozjarzyły się radością.
— Mówiłem, bystrzak z ciebie, chłopcze. W lot wszystko pojąłeś. Spełniamy ten sam obowiązek, co Lis z Mokradeł: walczymy z obcym najeźdźcą.
— Tylko że teraz obcy najeźdźcy to wszyscy po genomodyfikacji.
— Chwytasz pan w lot, panie Arlen. Amatorzy to sól tej ziemi, tak samo jak armia Mariona. Tamci mieli dość woli, by decydować o tym, jaki chcą mieć kraj, i my też mamy. Mamy wolę i mamy ideę; wiemy, jak powinien wyglądać wspaniały naród, mimo że teraz wygląda zupełnie inaczej. My. Amatorzy Życia. A jeśli pan mi nie wierzysz — do diabła, tylko przyjrzyj się, co Woły zrobiły z tego pięknego kraju. Długi zagraniczne, alianse, które wysysają z nas ostatnie soki, infrastruktura, która rozpada się na naszych oczach, technika, której używa się do podłych celów. Tak jak w swoim czasie Brytyjczycy używali swoich dział i strzelb.
Poczułem w biodrze odległy jeszcze, pulsujący ból. Środki przeciwbólowe nie były dostatecznie mocne. Wszystko to już kiedyś słyszałem. To nic innego jak nienawiść, skierowana przeciw nauce, przebrana w maskę patriotyzmu. W końcu dostali Leishę w swoje ręce, ci nienawistnicy. Nie mogłem patrzeć na Hubbleya, odwróciłem więc głowę.
— Jasne — mówił — że nie sposób powstrzymać inżynierii genetycznej. I nikt nie powinien jej powstrzymywać. My w każdym razie na pewno jej nie powstrzymujemy, inaczej nie wypuścilibyśmy przecież tego dysymilatora duragemowego.
Powoli odwróciłem głowę i wpatrzyłem się w jego twarz. A on uśmiechnął się szeroko. W ogorzałej twarzy błyszczały bladobłękitne oczy.
— Nie patrz tak na mnie, chłopcze. Przecież nie mam na myśli siebie, Jimmy’ego Hubbleya. Ani nawet mojej brygady. Ale chyba nie sądzisz pan, że ten dysymilator wydostał się na wolność przez przypadek, co?
Dopiero teraz zobaczyłem naprawdę nanotechniczną nieskazitelność ścian.
— Jest nas wielu — mówił dalej Hubbley, poważniejąc. — Do rewolucji potrzeba wielu ludzi. Mamy wolę, by decydować, w jakim kraju pragniemy żyć, i mamy potrzebną ideę. I technikę.
— Jaką technikę? — wystękałem.
— Całą. No, może jeszcze nie całą. Ale większość. Nieorganiczną nano, niskopoziomową nieorganiczną nano.
— Ten duragemowy dysymilator… W jaki sposób…
— Wszystko w swoim czasie. Na dziś wystarczy, jeśli pan wiesz, że to my. W taki właśnie sposób obalimy uzurpatorski rząd, tak samo jak wojna o niepodległość obaliła rządy Brytyjczyków. Przejęliśmy technikę tak, jak Marion przejął działa — wprost od wroga. W 1781, nad Santee River…
— Zabił pan agentów ANSG…
— Byli genomodyfikowani. Abominacja przeciwna naturze. Do diabła, korzystać z nanotechniki, żeby walczyć w słusznej sprawie, to tak samo, jak korzystać z dział wroga w czasach generała Mariona. Ale używać jej na ludziach to już zupełnie inna wojna, synu. To nie w porządku. Ludzie to nie przedmioty i nie powinni być traktowani jak rzeczy. Nie wolno im nic wymieniać, usprawniać i przemieszczać. To nie pojazdy ani fabryki, ani roboty. Woły już zbyt długo traktują ludzi tej ziemi jak przedmioty. Nas, Amatorów.
— Ale nie może pan zakładać, że jeśli dopuści pan inżynierię genetyczną na mikroorganizmach, to nie znajdzie się ktoś, kto zechce zastosować ją na ludziach. Jeśli dopuści pan jedno…
— Do diabła, nie! — Hubbley podniósł się i wyprostował nogi. — To zupełnie nie to samo. W porządku jest zabijać zarazki, tak? A nawet zabijać zwierzęta, żeby je zjeść? Ale nie jest w porządku zabijać ludzi. W naszych prawach o zabijaniu mamy dokładne rozróżnienie, prawda? Kto, u diabła, sądzi, że nie możemy zrobić takiego rozróżnienia w prawach o genomodyfikacji?
— Nie ukryjecie się przed ANSG! — zawołałem.
Hubbley patrzył na mnie łagodnie wilgotnymi błękitnymi oczyma.
— Huevos Verdes jakoś się to udaje, prawda?
— To co innego. To są Superbezsenni…
— Ale też nie bogowie. Ani nawet aniołowie. — Hubbley rozprostował plecy. — Faktem jest, panie Arlen, że od bitych pięciu lat ukrywamy się przed ANSG. No, może już nie wszyscy. Wróg zabił nam kilku dobrych żołnierzy. Ale i po ich stronie są straty. No i wciąż tu jesteśmy. A duragemowy dysymilator jest na zewnątrz, żeby przyśpieszyć wynik naszej wojny.
— Nie ukryjecie się przed Huevos Verdes!
— No, tu już by było trudniej. Podejrzewam jednak, że wcale nie musimy. Myślę, że na Huevos Verdes wiedzą o nas o wiele więcej niż w ANSG. Brzmi rozsądnie, prawda?
Miranda nic mi nie mówiła. Ani Jonathan, ani Christy, ani Nikos. Mnie nikt nic nie powiedział.