— Do tej pory nie byliśmy dość silni, żeby zająć się tymi z Huevos Verdes, zatem dobrze się stało, że trochę nas jakby zlekceważyli. Ale teraz wszystko się zmieniło. Teraz nawet oni nic nie poradzą na to, że rząd przestaje panować nad sytuacją, bo teraz nie da się już powstrzymać duragemowego dysymilatora.
— Ale…
— Tymczasem dość o tym — oznajmił Hubbley przyjaźnie. — Teraz musimy ruszać dalej. Śmierć tamtych agentów wywoła tutaj prawdziwe piekło. Towarzystwo jest już prawie gotowe do drogi, a pan udajesz się z nami. Ale proszę się nie obawiać, panie Arlen, będziemy mieli dość czasu na rozmowy — pan i ja. Wiem, że to wszystko to dla pana nowość, bo odebrałeś pan zupełnie fałszywe wykształcenie. No i przebywałeś pan dużo w towarzystwie Bezsennych, którzy już nawet nie przypominają ludzi. Ale wkrótce sam się pan przekonasz. I nic pan na to nie poradzisz, bo prawdziwa wojna zacznie się lada dzień. A jesteśmy to panu winni. Naprawdę bardzo nam pan pomógł.
Byłem w stanie tylko się na niego gapić. Do krawędzi mego umysłu zbliżał się przyprawiający o mdłości zalew kształtów — wysoko wzniesiona fala, gotowa mnie pogrążyć, pochłonąć jak bagno.
— Pomogłem?!
— No tak, to przecież oczywiste — potwierdził Hubbley tonem szczerego zdumienia. — Jeszcze pan nie odgadłeś? Po ostatnim pańskim koncercie, po „Wojowniku”, ludzie wychodzili z poczuciem większej niezależności, gotowi walczyć o wolę i ideę. To pan tego dokonałeś, panie Arlen. Pewnie wcale nie było to pańskim zamiarem, ale tak to właśnie się odbyło. Od kiedy dajesz pan koncerty z „Wojownikiem”, rekrutacja podskoczyła nam o trzysta procent.
Zaniemówiłem. Otworzyły się jakieś drzwi i zawisł nade mną Campbell.
— Dwa miesiące temu przyłączyła się do nas nawet komórka genetyków — mówił dalej Hubbley — na ochotnika, bez żadnych tortur, nic. Odmieniasz świat, synu. No, teraz musimy stąd ruszać. Poniesie pana Campbell. Jeśli biodro zacznie boleć, niech pan bez wahania wrzeszczy. Mamy tu więcej środków przeciwbólowych, a tam, dokąd się udajemy, jest i doktor. Z całą pewnością nie chcemy przysparzać panu cierpień, panie Arlen, po tym wszystkim, coś pan dla nas zrobił. Od początku byłeś pan po właściwej stronie. Tylko że niektórzy ludzie później się o tym przekonują niż reszta. Nieś go ostrożnie, Campbell… O, tak. Ruszamy.
Campbell niósł mnie przez bagna jakieś dwie godziny, o ile mogłem się zorientować. Nie mam co do tego pewności, bo co jakiś czas traciłem przytomność. Przerzucił mnie sobie przez plecy jak worek soi, ale widziałem, że stara się być delikatny. Tylko że to niewiele pomogło.
Szliśmy gęsiego, około dziesięciu osób, pod wodzą Jimmy’ego Hubbleya. Czasami sunęliśmy wąskimi paskami na pół stałego lądu, mając po obu stronach błotniste bajorka, podobne do tych lotnych piasków, które kiedyś na moich oczach — dziecka wtedy — połknęły człowieka w niecałe trzy minuty. Kiedy indziej znów brnęliśmy z chlupotem przez płytką wodę, pełną węży i żółwi błotnych. Wszyscy w grupie mieli na nogach długie buty rybackie. Trzymali się blisko splątanych winorośli, pod zwisającym z drzew szarym mchem. Byłoby to, rzecz jasna, bez znaczenia, gdyby ANSG przywiozła tu robota tropiciela, który wyszukuje feromony dziesięć razy lepiej niż najlepszy ogar i nie tylko idzie śladem, ale jeszcze analizuje jego skład. Spodziewałem się, że nadziejemy się na nich za jakieś dwie godziny.
Potem zauważyłem, że jako ostatnia idzie kobieta, która zdmuchnęła samolot ratunkowy z wyrzutni rakiet, Abigail. Teraz niosła szarą maszynę, przypominającą metalowy łuk. Trzymała ją nad głową, równolegle do ziemi. Wiedziałem, co to jest — feromonowy zacieracz Harrisona. Wypuszczał wiązkę molekuł, które opadały na wszelkie ślady istot ludzkich i natychmiast je neutralizowały. To ściśle tajne urządzenie o przeznaczeniu militarnym, a wiedziałem o jego istnieniu tylko dzięki Huevos Verdes. Nie miał prawa znajdować się w posiadaniu Przyczółka Wolności imienia Francisa Mariona. A jednak się znajdował.
Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że ruch Hubbleya to coś więcej niż garstka fanatyków.
Abigail była w ciąży. Kiedy trzymała ramiona nad głową, dostrzegłem pod materiałem kombinezonu nieduże wzniesienie brzucha — piąty miesiąc może. Idąc podśpiewywała sobie radosną, choć niemelodyjną pioseneczkę. Myślami była o mile stąd, wśród zupełnie innych krajobrazów.
Gałęzie drapały mnie po twarzy, kiedy wisiałem, bezsilny, na plecach Campbella. Węże grubości ludzkiego ramienia, spłoszone, wślizgiwały się do płytkich bajor. Obok nas znienacka dźwignęła się jakaś kłoda, wpełzła w czarną wodę i zniknęła, pozostawiając za sobą długi rząd syczących baniek. Aligator.
Przymknąłem oczy. Wilgotne powietrze pełne było woskowo-białego zapachu orchidei, wyrastających z popielatych pni drzew.
Owady — nieodstępna chmura — śpiewały i kłuły.
— No tak, jesteśmy na miejscu — odezwał się Jimmy Hubbley. — Panie Arlen, jakże minęła panu podróż?
Nie odpowiedziałem. Za każdym razem, kiedy na niego patrzyłem, moją głowę wypełniały zimne kształty nienawiści, nieustannie w ruchu, jak noże tnące. Leisha nie żyje. Jimmy Hubbley zabił Leishę Camden. Ona nie żyje. A jego ja zniszczę.
Nie przejął się brakiem odpowiedzi. Zatrzymaliśmy się pod ogromnym wawrzynem, obrośniętym girlandami szarego mchu. Tuż obok doczyły się inne drzewa. Stary, zwalony cyprys już prawie rozsypał się w próchno, poprzerastany gęsto wąsami figowca. W cienistym półmroku dostrzegłem zbiegającą po pnączu prążkowaną jaszczurkę. Po drugiej stronie wawrzynu zielenił się mech, równy i miękki jak trawniki w enklawie. Pachniało rozkładającymi się roślinami jak w dżungli.
— No, synu, następna część drogi może wyglądać trochę niepokojąco. Ale najważniejsze, żebyś pan pamiętał, że nie istnieje tu żadne poważne niebezpieczeństwo. No i weź pan głęboki oddech, zamknij usta i zatkaj sobie nos. I wiesz pan co? Ja pójdę przodem, żebyś pan czuł się pewniejszy. Zwykle Abby idzie pierwsza, ale tym razem pójdę ja. Przynajmniej po części z szacunku dla panny młodej.
Uśmiechnął się szelmowsko do Abigail, łyskając zepsutymi zębami. Odwzajemniła jego uśmiech i spuściła oczy, ale po minucie zdołałem uchwycić sekretne spojrzenie, które posłała innemu mężczyźnie. Jimmy Hubbley niczego nie spostrzegł. Wydał okrzyk partyzanta i wskoczył na spłacheć mchu.
Zatkało mnie — Jimmy zanurzył się po pas w czarnym, galaretowatym szlamie, który zalegał pod warstwą mchu. Jedyna nadzieja w tym, że pozostanie teraz zupełnie nieruchomy i pozwoli Campbellowi się wyciągnąć. Lecz on tylko zawadiacko pokręcił ramionami i chwycił się za nos. Przez jakieś dziesięć sekund pozostawał nieruchomy, a potem coś jakby wessało go nagle w błoto. Znikały kolejno jego pierś, ramiona, szyja, wreszcie głowa.
Serce waliło mi w piersiach jak oszalałe.
Następna była Abigail. Wrzuciła zacieracz feromonowy do plastsyntetycznego worka i szczelnie go zamknęła. Potem wskoczyła w mech i po chwili zniknęła.
— Ty, zatkaj sobie nos — odezwał się po raz pierwszy Campbell.
— Czekaj no. Czekaj! Ja…
— Zatkaj sobie nos, mówię.
I zrzucił mnie z pleców w tamten szlam.
Moja lewa strona wyła z bólu. Stopy uderzyły pierwsze, ale w nich nie mam czucia — już od lat. Dopiero kiedy zagłębiłem się po pas, poczułem wilgotny szlam, który oblepiał mnie jak fekalia, lodowaty w porównaniu z gorącym powietrzem. Cuchnął zgnilizną, śmiercią. Głowę zalały mi jakieś czarne kształty i zacząłem miotać się rozpaczliwie, mimo że w głębi ducha wiedziałem, że tylko absolutnie nieruchomy mam jakąś szansę na ratunek, tylko absolutnie nieruchomy… Leisho…