Ktoś zachichotał.
A potem coś chwyciło mnie od dołu, coś bezcielesnego, lecz potężnego jak wiatr. Wessało mnie. Szlam podniósł się na wysokość ramion, potem ust. Zalał mi oczy, wypełniając realny świat tymi samymi fekalnymi kształtami, jakie miałem w głowie. W końcu zanurzyłem się całkowicie.
I kiedy gotowy byłem na śmierć, purpurowa kratownica zniknęła po raz trzeci.
A potem znalazłem się na podłodze w jakimś podziemnym pomieszczeniu, a moje oblepione szlamem ciało chwyciły i wlokły dokądś czyjeś dłonie w rękawiczkach. Ból rozdzierał mój lewy bok. Ktoś otarł mi twarz. Te same ręce odarły mnie z odzienia i wrzuciły nagiego pod sonarny prysznic, gdzie błoto odpadło z moich włosów i skóry w suchych, łuszczących się płatkach, które następnie wessał worek próżniowy w podłodze. Ktoś z rozmachem przylepił mi na krzyżu leczniczy plaster i ból natychmiast ustał.
— Możesz pan wziąć i prawdziwy prysznic, jeśli masz pan chęć — odezwał się uprzejmie Jimmy Hubbley. — Niektórzy tego potrzebują. Albo tak im się wydaje.
Stał przede mną, odziany w czysty kombinezon, wcale nie podarty, i nie różnił się niczym od każdego innego Amatora.
Spod wodnego prysznica wyszła Abigail, niewinnie naga; suszyła włosy. Jej zaokrąglony ciążą brzuch chybotał się lekko na boki. Zadzwonił dzwonek — wysoki, przyjemny dźwięk — i na platformie wylądował Campbell, kilka stóp pod niskim okapem. Dwóch mężczyzn natychmiast ściągnęło go w dół, sprawnie wycierając oczy i nos. Campbell wstał, oblepiony dokładnie połyskliwym błotem, i wtoczył się ociężale pod sonarny prysznic.
— Zdejmijcie już te rękawiczki, chłopcy, i pomóżcie panu Arlenowi. Joncey, musisz niestety oderwać na chwilę oczy od swojej ślicznej narzeczonej.
Jeden z mężczyzn lekko poczerwieniał. Hubbley najwyraźniej sądził, że to śmieszne, bo zarechotał rubasznie, ale ja poczułem w głowie kształty gniewu Jonceya. Sam Joncey nie odezwał się. Abigail spokojnie wycierała włosy, jej twarz pozostała nieprzenikniona. Joncey z tym drugim chwycili mnie pod pachy, wynieśli spod prysznica i położyli na środku pomieszczenia. Joncey wręczył mi czysty kombinezon.
— Który numer butów pan nosi? — spytał.
Był młodszy od Abigail, miał czarne włosy, niebieskie oczy i był przystojny w ten szorstki sposób, który nie ma nic wspólnego z inżynierią genetyczną.
— Chciałbym dostać swoje własne buty — odparłem; były ze skóry, włoskie. Dostałem je od Leishy. — Proszę je włożyć pod sonarny prysznic.
— Niech pan lepiej nosi tu nasze buty. Który numer?
— Dziesięć i pół.
Wyszedł. Ubrałem się. Kratownica na powrót znalazła się w mojej głowie, zwinięta ciasno jak jeden z egzotycznych kwiatów Leishy.
Ona naprawdę nie żyje.
Wrócił Joncey z parą butów i wózkiem inwalidzkim. Wózek nawet nie był napędzany — zwykły fotel i kółka, które najwyraźniej obracało się rękami.
— To antyk — odezwał się Hubbley. — Przykro mi, panie Arlen, tylko to mogliśmy panu zapewnić w tak krótkim czasie. Ale niech pan da nam trochę czasu, a sam pan zobaczy.
Rozpromienił się cały i wyraźnie oczekiwał z mojej strony jakichś wyrazów zaskoczenia, iż jego podziemny bunkier jest na tyle dobrze zaopatrzony, że nawet nieoczekiwany kaleki więzień znajdzie tam dla siebie wózek inwalidzki. Nie zareagowałem. Przez jego twarz przemknął nikły cień rozczarowania.
Pragnął być podziwiany — James Francis Marion Hubbley — a nawet nie wiedział, że przynajmniej dwoje z jego orszaku, Abigail i Joncey, już czuje do niego niechęć i żal. Ciekawe, jak wielką? Tego muszę się dowiedzieć.
Joncey i ten drugi posadzili mnie na wózku. Wciągnąłem na nogi te ich buty. Przyodziany, usadzony wygodnie, poczułem się mniej bezsilny. Leisha nie żyje. Nie odpuszczę draniom, którzy ją zabili.
Uważnie obejrzałem pomieszczenie, w którym się znaleźliśmy. Było tak niskie, że Campbell musiał się pochylać. Stąd rozchodziły się promieniście korytarze w pięciu kierunkach. Ściany były nanotechnicznie gładkie. Wiedziałem od Mirandy, że najsłabszym punktem chronionych bunkrów jest zawsze wejście. To właśnie najłatwiej wykryć agentom ANSG. Laboratorium w East Oleancie miało wejście zabezpieczone bardzo skomplikowaną tarczą ochronną, stworzoną przez Terry’ego Mwakambe. ANSG nie miała przy niej szans. Ale ci ludzie tutaj to nie Superbezsenni. Nie mogą mieć bardziej zaawansowanej techniki niż rząd. Wyglądało jednak na to, że przy konstruowaniu błotnego wejścia korzystano z technologii, o której rząd nie miał najmniejszego pojęcia; zaadaptował ją pewnie jakiś stuknięty naukowiec, który urodził się i wychował na podmokłych terenach. Było praktycznie nie do wykrycia.
Jak daleko ciągnie się ten system podziemnych korytarzy? Przy użyciu nanokopaczy budowa dodatkowych konstrukcji może trwać nawet i w tej chwili, niewykrywalna z powierzchni ziemi. Hubbley mówił przecież, że jego „rewolucja” rozwija się od ponad pięciu już lat.
To ci ludzie wypuścili na wolność dysymilator duragemowy. A nikomu w ANSG nawet do głowy nie wpadło, że to mogło nie być Huevos Verdes.
A może ANSG świetnie o tym wie i umyślnie puściła do prasy przeciek, że to wina Superbezsennych? Lepiej przecież obarczyć winą Bezsennych, niż przyznać się do niemożności ujęcia bandy Amatorów, którzy mają po swojej stronie kilku renegatów lub zniewolonych nanonaukowców.
Nie miałem o tym pojęcia, ale jedno wiedziałem na pewno: jeśli ta wojna toczy się na tak wysokim poziomie technicznym, to w którymś z tych korytarzy muszą znajdować się terminale. Miri zmusiła mnie kiedyś, bym nauczył się na pamięć kodów nadrzędnych do wszystkich standardowych oprogramowań. A nawet jeśli tu nie mieli standardowych programów, nie było to jeszcze nieszczęście: Jonathan Markowitz męczył mnie swego czasu tak długo, aż zapamiętałem w końcu kilka sztuczek, które dawały dostęp do sieci Huevos Verdes. A Huevos Verdes nadzorowało wszystko. Znajdę jakiś sposób, żeby się do nich dostać. Potrzebuję tylko terminalu.
Ale jeśli Huevos Verdes nadzoruje wszystko, to czy Superbystrzy mogą nie wiedzieć o tej podziemnej organizacji?
Muszą wiedzieć. Przypomniałem sobie pochyloną nad wydrukami Mirandę: „Nie potrafimy zlokalizować epicentrum problemu duragemowego”. Ale Superbezsenni muszą przynajmniej mieć świadomość, że dysymilator został wypuszczony przez jakąś podziemną organizację o ogólnokrajowym zasięgu. Przy ich inteligencji coś takiego nie mogło im umknąć.
A Miranda nic mi nie powiedziała.
— Głodna jesteś? — zwrócił się Joncey do Abigail, ubranej już w zielony kombinezon, ale odpowiedział mu Hubbley:
— Do diabła, jeszcze jak. No, chłopcy, bierzmy się za to.
Pchał mój wózek osobiście. Przystałem na to, czując jednocześnie w głowie kształty twarde jak włókno węglowe. Ruszyliśmy tunelem po mojej lewej ręce, minęliśmy kilkoro zamkniętych drzwi. W końcu ja i Hubbley weszliśmy w jedne drzwi, a cała reszta w inne. W małym, białym pomieszczeniu znajdowały się drewniane, nie plastsyntetyczne, stół i krzesła. Na ścianie wisiał potężnych rozmiarów holograficzny portret ciemnookiego żołnierza z wielkim nosem i w antycznym mundurze.
— Generał brygadier Francis Marion we własnej osobie — oznajmił z satysfakcją Hubbley. — Zawsze jadam oddzielnie, panie Arlen. Dla utrzymania morale. Czy wiesz pan, panie Arlen, że generał Marion był fanatykiem czystości? To święta prawda. Fundował golenie na sucho każdemu żołnierzowi, który na paradzie nie wyglądał czysto i schludnie. Sam natomiast niemal przez całe swoje życie pijał codziennie ocet z wodą, dla zdrowia. To napój rzymskich legionistów. Czyś pan o tym wiedział?