— Nie wiedziałem — odparłem. Nienawiść do niego wyżerała lodowate, lśniące kształty w moich myślach. W tym pokoju nie było terminalu.
— Już w 1775 roku jeden z brytyjskich generałów pisał: Nasza armia wkrótce zostanie zniszczona przez tych przeklętych cherlaków, a Francis Marion był najbardziej przeklętym cherlakiem, jakiego te nieszczęsne czerwone kurtki w życiu widziały. Podobnie z tą wojną: też wygrają ją te przeklęte cherlaki, mój panie.
Hubbley roześmiał się, eksponując brązowe zęby. Bladoniebieskie oczy otoczyły się siecią zmarszczek. Nie spuszczał ich ze mnie ani na chwilę.
— Wola i Idea, synu. Mamy jedno i drugie. Wolę i Ideę. Wiesz pan, co sprawia, że nasza konstytucja jest taka wspaniała?
— Nie — odparłem.
Do pokoju wszedł młody chłopak w turkusowym kombinezonie, z długimi włosami związanymi z tyłu wstążką. Przyniósł dwie miski pełne gorącego gulaszu. Hubbley nie zaszczycił go większą uwagą, niż gdyby ten był robotem.
— Nasza konstytucja jest taka wspaniała dlatego, że wciągnęła prostego człowieka w proces podejmowania decyzji. Pozwala nam — nam! — decydować o tym, jak ma wyglądać nasz kraj. Nam, prostym ludziom. Naszej woli i naszej idei.
Leisha zwykła mawiać, że wielkość naszej konstytucji polega na zachowaniu równowagi sił w systemie wzajemnej kontroli. Ona nie żyje. Naprawdę nie żyje.
— I to dlatego, mój panie — ciągnął Hubbley — tak diabelnie konieczne jest, żebyśmy odebrali ten wspaniały kraj z rąk wołowskich panów, którzy robią z nas niewolników. Jeśli trzeba, zrobią to cherlaki. Tak, na Boga, cherlaki.
Zaatakował swój gulasz z widocznym apetytem.
— Tak, w rzeczy samej, najchętniej w ten sposób — odparowałem. — Ta wojna ani w połowie tak by się panu nie podobała, gdyby trzeba ją było toczyć na powierzchni, w salach sądowych.
Spodziewałem się, że go rozwścieczę, a tymczasem on odłożył łyżkę i przyglądał mi się przez chwilę z ukosa, zamyślony.
— Tak, wierzę, że masz pan rację, panie Arlen. Wierzę, że masz pan rację. Wszyscy dostaliśmy od Boga jakiś temperament, a mój każe mi walczyć po stronie cherlaków. Tak jak generał Marion. Ale to doprawdy interesujące spostrzeżenie — oznajmił i wrócił do gulaszu.
Skosztowałem swojego. Standardowa podstawa sojowa, ale i kawałki prawdziwego mięsa, twardawego, o posmaku dziczyzny. Wiewiórka? A może królik? Od wieków już nie musiałem jeść niczego takiego.
— Nie znaczy to, oczywiście, że nasza konstytucja nie posiada pewnych ograniczeń — podjął Hubbley jakby nigdy nic. — Weźmy na przykład takich Abigail i Jonceya. Oni pojmują dokładnie, na czym powinny polegać te ograniczenia. Manipulują kombinacjami genów w jedyny słuszny sposób: przez ludzką prokreację. — Dwa ostatnie słowa przeciągnął, wyraźnie smakując ich brzmienie. — Trochę genów Abby, trochę Jonceya, a ostatnie tasowanie w rękach Pana Boga. Oni respektują wyraźną w konstytucji linię podziału między tym, co przystoi człowiekowi, a tym, co już tylko Bogu.
Musiałem wiedzieć o nim, co tylko się dało — bez względu na to, ile w tym szaleństwa — bo nie wiedziałem jeszcze, czego będę potrzebował, żeby móc go zabić.
— A którędy przebiega ta linia w konstytucji?
— Och, synu, czy was już niczego nie uczą w tych waszych nowomodnych szkołach? No przecież już w samej preambule stoi: „My, Naród, spisujemy niniejszym ów dokument, ażeby za jego pomocą stworzyć doskonalszy związek, ustanowić sprawiedliwość, zapewnić wewnętrzny spokój i zabezpieczyć powszechną obronę”. A cóż to za doskonały związek, kiedy pozwalamy Wołom majstrować przy ludzkim genotypie? To tylko pogłębia podziały między ludźmi. A jaka sprawiedliwość w tym, że dzieciątko Jonceya i Abby nie może startować w życie na równi z dziećmi Wołów? Jak to się ma do wewnętrznego spokoju państwa? Do diabła, to wywołuje tylko coraz więcej żalów i zawiści — tylko to, nic więcej. A cóż to, na Boga jedynego, za powszechna obrona, jeśli nie chodzi w niej o obronę zwykłego człowieka, Amatora, żeby i jego dzieciątko liczyło się tak samo jak to genomodyfikowane? Joncey i Abby walczą o swoje, tak jak to robią naturalni rodzice na całym świecie, a konstytucja daje im do tego prawo już w swoim pierwszym, świętym akapicie!
Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby ktoś jeszcze używał słowa „dzieciątko”. A Jimmy Hubbley siedział sobie przede mną, zagarniając łyżką nieszczęsny gulasz — tak samo sztuczny i szczery jak wszyscy na tym świecie.
Dyskusje intelektualne na ogół wprawiają mnie w zakłopotanie. Zawsze tak było i teraz nie inaczej. Czułem, jak rośnie we mnie poczucie bezsilności. Najlepsza odpowiedź, na jaką mogłem się zdobyć w swoim zmieszaniu i nienawiści, brzmiała:
— A kto dał panu prawo decydowania o tym, co jest najwłaściwsze dla stu siedemdziesięciu pięciu milionów ludzi?
Znów zerknął na mnie z ukosa.
— A niby czemu, synu? Czy ci z Huevos Verdes nie robią dokładnie tak samo?
Wybałuszyłem na niego oczy.
— No pewnie, że tak. Tylko że oni nie mogą decydować w imieniu zwykłych ludzi, bo sami nimi nie są. To jasne. Nie są jak my. Ani jak on — machnął łyżką w kierunku portretu Francisa Mariona. Sos skapnął z łyżki na stół.
— Ale…
— Musisz przyjrzeć się dokładniej swoim przesłankom, synu — powiedział łagodnym tonem i na powrót zajął się gulaszem.
Wrócił tamten chłopak, tym razem niosąc dwa kubki whisky domowej roboty. Zostawiłem swoją nietkniętą, ale zmusiłem się do przełknięcia gulaszu. Może będę potrzebował wszystkich swoich sił. Nienawiść płonęła we mnie jak sto słońc.
Hubbley gadał teraz o Francisie Marionie. O jego odwadze, jego strategii militarnej, o życiu, jakie prowadził na mokradłach.
— No tak, napisał do generała Horatia Gatesa, żeby przesłał mu trochę zapasów, bo „z nas tylko gromada kontynentalnych mizerot bez grosza”. Kontynentalnych mizerot! Czy to nie wspaniałe? Kontynentalnych mizerot! No i tym właśnie jesteśmy. — Wysuszył swą whisky do dna. To tyle, jeśli chodzi o wodę z octem.
— ANSG was powstrzyma — wykrztusiłem. — Albo Huevos Verdes.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Wiesz, co powiedział podpułkownik Banastre Tarleton z armii Jego Królewskiej Mości? „A jeśli chodzi o tego przeklętego starego lisa, sam diabeł nie zdoła go złapać”.
— Hubbley, pan nie jest Francisem Marionem!
W jednej chwili spoważniał.
— No jasne, że nie, synu. Każdy to widzi, i to tak wyraźnie, że nie potrzeba tu żadnych komentarzy, prawda? Chyba że ktoś tu ze szczętem oszalał. To jasne jak słońce, że ja nie jestem Francisem Marionem. Jestem Jimmy Hubbley. Co z panem, panie Arlen? Dobrze się pan czujesz?
Pochylił się ku mnie przez stół, z twarzą pomarszczoną od troski.
Czułem, że serce tłucze mi się w piersiach jak oszalałe. Ten człowiek był nieprzenikniony, tak nieprzenikniony jak Huevos Verdes. Po chwili poklepał mnie po ramieniu.
— W porządku, panie Arlen, jesteś pan odrobinę wstrząśnięty tym, co zaszło, to wszystko. Do rana dojdzie pan do siebie. Człowiek naprawdę może poczuć się przygnębiony, kiedy nagle odkryje prawdę po latach dawania wiary fałszom. To absolutnie naturalne. A teraz nie martw się pan już o nic, do rana dojdziesz pan do siebie. Po prostu spróbuj pan zasnąć, a ja chwilowo muszę prosić o wybaczenie, bo czeka mnie narada wojenna.
Jeszcze raz poklepał mnie po ramieniu, uśmiechnął się i wyszedł. Chłopak wprowadził mój wózek do pokoju z pojedynczym łóżkiem i chemiczną toaletą oraz potężnym zamkiem w drzwiach, które otwierało się tylko z zewnątrz.