Rano przyszedł obejrzeć mnie doktor. Był to ten sam nieduży mężczyzna, który pomagał Jonceyowi przy platformie u wejścia. Joncey zresztą też przyszedł. Zorientowałem się, że pilnuje doktora — który najwyraźniej nie przebywał tu z własnej woli i idei. Pozwolono mu jednak poruszać się po całym podziemiu, więc pewnie wie, gdzie są terminale.
— Noga wygląda nieźle — oświadczył. — Czy czuje pan bóle w karku?
— Nie.
Joncey oparł się o framugę drzwi. Nagle uśmiechnął się szeroko; kątem oka dostrzegłem przechodzącą korytarzem Abigail. Joncey odsunął się od drzwi. Doszły nas odgłosy szamotaniny i chichoty.
— Doktorze — rzuciłem szybko i bardzo cicho — mogę nas stąd wydostać, jeśli zaprowadzi mnie pan do terminalu. Znam sposób, żeby wezwać pomoc…
Jego mała twarz zmarszczyła się z przerażenia. Trochę za późno pomyślałem, że założyli mu pewnie podsłuch.
Joncey znów pojawił się w drzwiach i doktor przemknął pospiesznie obok niego.
Kratownica w mojej głowie zwinęła się ciaśniej niż kiedykolwiek przedtem — stulony, zamknięty kształt, kryjący dokładnie to, co było w środku. Nawet romby otworów stały się jakby mniejsze. Rozeźlone, bezsilne kształty miotały się dookoła niej jak ryby na plaży.
Hubbley pozostawił mnie z moimi niewesołymi kształtami aż do późnego przedpołudnia. Kiedy otworzył drzwi, twarz miał ściągniętą w grymasie surowości.
— Panie Arlen, jak rozumiem, chciałbyś pan dostać się do terminalu, żeby nasłać na nas swoich przyjaciół z Huevos Verdes?
Patrzyłem na niego z otwartą nienawiścią w oczach, przykuty do antycznego wózka inwalidzkiego.
Westchnął, przysiadł na brzegu łóżka, ręce oparł na kolanach i pochylił się do przodu.
— Ważne jest, abyś dobrze to pojął, synu. Kontakt z nieprzyjacielem w czasie wojny jest zdradą. Teraz, kiedy wiem, że nie walczysz pan po naszej stronie — jeszcze nie walczysz — będziesz pan traktowany raczej jako jeniec wojenny, lecz mimo to…
— Pan doskonale wie, że Francis Marion wcale tak nie mówił, prawda? — przerwałem mu brutalnie. — Tego rodzaju mowy używano sto pięćdziesiąt lat temu w filmach. Jest nieprawdziwa. Tak samo nieprawdziwa jak ta pańska wojna.
— No, to przecież jasne, że generał Marion nie mówił w ten sposób. Myślisz pan, że o tym nie wiem? Ale ta mowa różni się od mowy moich wojsk, brzmi staromodnie i nie jest ani amatorska, ani wołowska. To mi wystarczy. Nie ma znaczenia, w jaki sposób wyraża się prawda, jeżeli tylko jest wyrażana.
Nieugięcie wpatrywał się we mnie oczyma pełnymi cierpliwej życzliwości.
— Niech pan pozwoli mi jeździć moim wózkiem po bunkrze. Nie nauczę się waszych prawd zamknięty w tym pokoju. Proszę przydzielić mi strażnika, tak jak doktorowi.
Hubbley potarł narośl na szyi.
— Hm… To by się chyba dało zrobić. Nie wygląda na to, żebyś pan mógł dać komuś radę siedząc w tym wózku.
Kształty w mojej głowie z nagła się zmieniły. Ciemnoczerwone, przetykane srebrem. Ludzie Hubbleya najwyraźniej nic nie wiedzieli o tym, że trenowałem górne partie ciała z najlepszymi mistrzami sztuk walki, jakich udało się wynająć za pieniądze Leishy.
Czego jeszcze nie wiedzieli? Leisha, nie mogąc odmienić mojego niebezsennego DNA, starała się dla mnie zrobić, co tylko było w jej mocy. W oczach miałem rogówkowe implanty z dwuogniskową i możliwością dokonywania zbliżeń. Wzmiocniono mi też mięśnie ramion. Pewnie to wszystko to także abominacja przeciwna naturze, zbrodnia przeciw prostemu człowieczeństwu, jak je zapisano w konstytucji.
Postanowiłem zagrać lubieżnika.
— A mógłbym może mieć za strażnika Abigail?
— To ci nic nie da, synu — zaśmiał się Hubbley. — Za parę miesięcy wychodzi za Jonceya. Chce, żeby to dziecko miało prawdziwego tatusia. Abby trzyma gdzieś tutaj całą furę koronek na swoją suknię ślubną.
W myślach ujrzałem Abigail w butach rybackich i podartej koszuli, celującą z wyrzutni w samolot ratunkowy. Jakoś nie mogłem jej sobie wyobrazić w sukni ślubnej. Nagle przyszło mi do głowy, że Mirandy też nie.
Miranda. Nie pomyślałem o niej ani razu od chwili śmierci Leishy.
— Ale wiesz pan co — mówił dalej Hubbley — skoro, jak widzę, tak pan pożądasz damskiego towarzystwa, przydzielę panu na strażnika kobietę. Ale, panie Arlen…
— Tak?
Jego oczy były teraz twardsze, bardziej szare.
— Niech pan raz wreszcie zapamięta, że to naprawdę jest wojna. I mimo że wdzięczni panu jesteśmy za pańską pomoc na koncertach, nie jesteś pan nam niezbędny. Niech pan to dobrze zapamięta.
Milczałem.
Po godzinie drzwi znów się otwarły i weszła jakaś kobieta. Chyba była — z całą pewnością była — bliźniaczą siostrą Campbella. Niemal siedem stóp wzrostu, prawie tak samo umięśniona jak on. Krótkie włosy sraczkowatego koloru przylegały płasko do czaszki i wokół skwaszonej twarzy, zdominowanej przez ciężką szczękę Campbella.
— Mam być twoim strażnikiem — oznajmiła. Miała wysoki i znudzony głos.
— Witam. Nazywam się Dan Arlen. A pani?
— Peg. I lepiej się zachowuj. — Patrzyła na mnie z nieukrywaną niechęcią.
— W porządku — odparłem. — A jakaż to naturalna kombinacja genów mogła się złożyć na ciebie?
Jej niechęć nie pogłębiła się ani nie zachwiała. W myślach postrzegałem ją jako solidny monolit, granit, kamień nagrobny.
— Zabierz mnie tam, gdzie macie swoją kafeterię, Peg.
Chwyciła za rączkę wózka i pchnęła, nie certoląc się zbytnio.
Pod portkami kombinezonu napięły się potężne mięśnie jej ud. Była ode mnie cięższa o jakieś piętnaście kilo, miała dłuższe ramiona i była w doskonałej kondycji.
W myślach znów ujrzałem smukłe ciało Leishy, oparte o pień drzewa, i dwie czerwone dziury w jej czole.
Kafeteria okazała się sporą salą, w której zbiegało się kilka różnych tuneli. Były tam stoły, krzesła i najprostszy terminal, przeznaczony tylko do odbioru. Pokazywał właśnie wyścigi skuterowe. Nie było pasa żywieniowego, ale kilkoro ludzi jadło sojowy gulasz. Kiedy Peg wepchała wózek, gapili się na mnie bez skrępowania. Na niektórych twarzach widziałem otwartą wrogość.
Abigail i Joncey siedzieli przy osobnym stoliku. A ona rzeczywiście zszywała kawałki koronki. Ręcznie! Czułem się tak, jakbym był świadkiem ręcznego odlewania świec albo wykopywania dołu szpadlem. Abigail rzuciła mi przelotne spojrzenie.
Peg pchnęła mój wózek do jednego ze stołów, przyniosła mi miskę gulaszu, a sama zaczęła oglądać wyścigi. Jej wielkie ciało jakby skarlało, usadzone na standardowym plastsyntetycznym krześle.
Przyglądałem się wyścigom, a powiększającą częścią rogówki lustrowałem bacznie wszystko dookoła. Koronka Abigail była skomplikowanym wzorem małych prostokątów, z których każdy różnił się odrobinę od pozostałych — jak płatek śniegu. Abby odcięła jeden taki prostokącik i śmiejąc się wręczyła go Jonceyowi. Trzech mężczyzn grało w karty; ten, którego rękę miałem w zasięgu wzroku, trzymał parę królów. Po chwili zaczepiłem Peg:
— To tak spędzacie całe dnie? Tak pracujecie na rzecz rewolucji?
— Zamknij się.
— Chcę zobaczyć inne pomieszczenia. Hubbley mówił, że mogę.
— Mów: major Hubbley.
— No to major Hubbley.
Chwyciła rączkę wózka tak gwałtownie, że zadzwoniły mi wszystkie zęby, i pchnęła go w najbliższy korytarz.