Выбрать главу

— Widzisz ten tu malutki kawałeczek, Vicki? Tam gdzie rączka obieraka łączy się z resztą robota? On tak jakby się roztopił.

— Jak sądzisz, dlaczego?

Wielkie, brązowe oczy wpatrzyły się we mnie uważnie.

— Nie wiem.

— A ja wiem.

Zniszczony fragment zrobiono z duragemu. To znaczy — był z duragemu, dopóki nie zaatakował go zbuntowany dysymilator.

— Co go tak stopiło, Vicki?

Okręciłam robota w dłoniach, szukając innych duragemowych złączy. I znalazłam, rozsiane między mniej trwałymi, ale tańszymi częściami z plastiku. Te inne nie były „tak jakby roztopione”.

— Co go tak stopiło, Vicki? Vicki?!

Poczułam na ramieniu jej dłoń.

Dlaczego nie wszystkie duragemowe części zostały zaatakowane? Bo dysymilator miał jednak swój mechanizm zegarowy. Po pewnym czasie podlegał autodestrukcji, a także przestawał się reprodukować po wytworzeniu odpowiedniej liczby kopii. Wiele, może nawet większość, urządzeń nanotechnicznych miało tę furtkę bezpieczeństwa.

— Co go tak stopiło, Vicki? No co?!

Teraz Lizzie potrząsała już moim ramieniem.

— Taka maluteńka maszynka. Tak mała, że nie można jej zobaczyć.

— Dysymilator duragemowy? Taki, co widziałam w sieciach informacyjnych?

W końcu zmusiła mnie, żebym na nią spojrzała.

— Oglądasz sieci dla Wołów?

Długo i z powagą taksowała mnie wzrokiem. Widziałam, jak ważna to dla niej decyzja: zaufać czy nie. Na koniec rzuciła tylko, jakby to była cała odpowiedź:

— W końcu mam już dwanaście lat.

— Ach tak. A w jaki sposób dwunastolatka ogląda sieci informacyjne? Przecież nigdy się ich nie włącza w kafeterii.

— W nocy niczego się nie włącza. No, w niektóre noce. Wtedy idę tam i oglądam.

— Wymykasz się?

Pokiwała poważnie głową, pewna, że kiedy to przyzna, świat cały się zawali. No i miała rację. Nie wyobrażałam sobie nawet, że może istnieć jakieś amatorskie dziecko z jej ambicją, ciekawością, inteligencją i śmiałością. Lizzie Francy nie miała prawa istnieć. Była tak samo nie kontrolowana jak dysymilator duragemowy i tak samo niepożądana. Zarówno dla Amatorów, jak i Wołów.

A po chwili zrozumiałam, że mogę wykorzystać tę jej odmienność.

— Lizzie, chciałabyś zrobić ze mną pewien interes?

Rzuciła mi czujne spojrzenie.

— Jeśli ty powiesz mi coś, co chcę wiedzieć, ja powiem ci wszystko, co wiem o tym, jak działają różne maszyny.

W mgnieniu oka twarz Lizzie się zmieniła. Rzuciła się żarłocznie na moją obietnicę, jak przystało takiej małej, obiecującej piranii.

— Dałaś słowo, Vicki, sama słyszałam! Obiecałaś, że pomożesz mi się dowiedzieć, jak działają maszyny!

— Tyle, ile mogę. Nie wszystko.

— Ale dałaś słowo!

— Tak, dałam słowo. Ale w zamian ty musisz odpowiedzieć na wszystkie moje pytania.

Rozważała to sobie, przechyliwszy głowę jak ptaszek, a szesnaście warkoczyków sterczało na wszystkie strony. W końcu doszła do wniosku, że nie widzi w tym żadnych istotnych pułapek.

— No dobra.

— Lizzie, słyszałaś kiedy o Edenie?

— O tym z Biblii?

— Nie. O tym stąd, z East Oleanty.

Wyraźnie się zawahała.

— Ty też dałaś słowo — powiedziałam.

— Słyszałam, jak Billy i mama kiedyś o tym rozmawiali. Mama mówiła, że Eden istnieje tylko w Biblii. A Billy mówił, że on nie byłby tego taki pewny. Powiedział, że może w górach albo w lasach jest takie miejsce, o którym nie wiedzą Woły, a Amatorzy mogą tam pracować. Myśleli wtedy, że ja już śpię.

Takie miejsce, o którym nie wiedzą Woły. W East Oleancie znaczyło to „Woły w rządzie”.

— Czy Billy chodzi czasem do lasu sam, bez twojej mamy?

— Pewnie. On to bardzo lubi. Mama nigdy by się nie wybrała do lasu. Jest za gruba — oznajmiła Lizzie rzeczowo; przypomniała mi Desdemonę, która bez skrupułów i ceregieli porwała moją blaszaną bransoletkę.

— Jak często tam chodzi? Na jak długo?

— Co parę miesięcy. Na pięć-sześć dni. Tylko że teraz robi się już za stary. Moja mama tak mówi.

— Czy to znaczy, że już nie będzie tam chodził?

— Nie, wybiera się w przyszłym tygodniu. Powiedział jej, że musi iść, no chyba że się zepsuje coś ważnego, bo wtedy będzie się bał zostawić nas same. Ale przecież mamy jedzenie. — Wskazała na żałosne kupki pozbawionej smaku syntetycznej żywności, gnijącej w kubłach po kątach.

— Kiedy dokładnie?

— We wtorek.

Lizzie wie wszystko. Ale co wiedział Billy? Czy wiedział, gdzie jest Miranda Sharifi?

— O której zwykle wychodzi?

— Bardzo wcześnie rano. Vicki, jak będziesz mnie uczyła tego wszystkiego o maszynach? I kiedy zaczynamy?

— Jutro.

— Dzisiaj.

— Jeszcze nie wyzdrowiałaś. Miałaś zapalenie płuc, wiesz przecież. A wiesz, co to znaczy?

Potrząsnęła przecząco głową, aż zatrzęsły się różowe wstążeczki. Gdyby to była moja dziewczyna, poprzewiązywałabym te jej warkoczyki mikrowłóknami.

— Zapalenie płuc to choroba wywoływana przez bakterie, które są jakby maleńkimi żywymi maszynkami i które w twoim organizmie są niszczone za pomocą innych żywych maszynek, specjalnie do tego zaprojektowanych. I od tego właśnie jutro zaczniemy. Jeśli ma się właściwe kody, można wywołać odpowiednie programy w terminalu hotelowym, gdzie ludzie rzadko się pojawiają…

Po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że Annie może mieć coś przeciwko moim edukacyjnym planom; być może będę musiała uczyć Lizzie po nocach.

— Jakie kody?

Jej ciemne oczy lśniły ostrym blaskiem jak ostrza karbonowych igieł.

— Jutro ci pokażę.

— Ja już kiedyś przeprogramowałam robota przy wejściu do kuchni tak, żeby wpuszczał mnie i mamę. Znam się już trochę na tym terminalu w hotelu. To powiedz mi, tylko troszeczkę, jak…

— Do widzenia, Lizzie.

— Powiedz tylko, jak…

— Do widzenia.

Kiedy zamykałam drzwi, Lizzie po raz kolejny rozkładała na części roboobierak.

* * *

Przez następne sześć tygodni Lizzie spędzała niemal cały swój czas przy hotelowym terminalu, podłączona do programów edukacyjnych rozległej sieci bibliotecznej Wołów. Pojawiała się w hotelu o najdziwniejszych porach: wcześnie rano, z włosami wilgotnymi po kąpieli, albo o zmierzchu, kiedy to — jak przypuszczałam — jej matka była przekonana, że Lizzie bawi się z koleżankami, Carleną i Susie, parą tępych gąsek. Uczyła się w przerażającym tempie — teraz, kiedy miała dostęp do konkretnej wiedzy. Nie kontrolowałam jej postępów, tylko udzielałam wyjaśnień, kiedy miała do mnie jakieś pytania. Po pierwszym dniu opanowała całkowicie systemy komputerowe — zarówno teorię, jak i praktyczne zastosowania.

Po tygodniu pokazała mi, jak przeprogramowała jedną z jeszcze funkcjonujących robosprzątaczek tak, żeby tańczyła. Maszyna wiła się po moim ohydnym pokoju hotelowym jak w napadzie tańca świętego Wita. Lizzie tak strasznie się śmiała, że aż spadła z łóżka i leżała potem bezsilnie na podłodze, zanosząc się od śmiechu i trzymając za brzuch. I to właśnie wtedy to niepożądane, gorącokrwiste coś jeszcze raz drgnęło mi w piersiach.

W miesiąc przerobiła pierwsze dwie klasy Amerykańskiego Towarzystwa Edukacyjnego — akredytowanego oprogramowania szkolnego średniej szkoły o profilu informatycznym.