Po sześciu tygodniach zademonstrowała mi radośnie, jak włamała się do bazy danych Korporacji Hallera. Zaglądałam jej przez ramię, zastanawiając się, czy programy zabezpieczające u Hallera wykryją, że intruz pochodzi z East Oleanty, gdzie nie ma prawa być nikogo, kto zdolny jest do komputerowych włamań. Czy ANSG sprawdza włamania do sieci korporacji?
Zaczynam chyba mieć manię prześladowczą. Przecież musi być ze ćwierć miliona nastoletnich hakerów, którzy buszują po sieciach wielkich korporacji tylko po to, żeby zaliczyć sprawnościowy wyczyn.
No tak, ale tamci to dzieci Wołów.
— Lizzie — oznajmiłam — żadnych więcej włamań do sieci. Przykro mi, kochanie, ale to może być niebezpieczne.
Zacisnęła wargi — podejrzliwa mała Annie.
— Jak to niebezpieczne?
— Mogą cię wyśledzić, przyjechać tu i aresztować. A wtedy wsadzą cię do więzienia.
Czarne oczy rozszerzyły się strachem. Miała zakodowany szacunek dla władzy, a w każdym razie dla siły. Tchórzliwa mała Annie.
— Daj słowo — zażądałam nieugięcie.
— Daję słowo!
— I wiesz, co ci powiem? Jutro pojadę do Albany grawpociągiem i kupię ci przenośny terminal z biblioteką w kryształach. Jest tam o wiele więcej, niż uda ci się uzyskać tutaj. Nie uwierzysz, czego tam będziesz mogła się nauczyć.
No i przenośnego terminalu nie da się wyśledzić. Mogę skorzystać z konta Darli Jones, które po sfinansowaniu kryształowej biblioteki i kompatybilnego urządzenia powinno zejść w okolice zera. Może lepiej będzie pojechać gdzieś dalej niż do Albany. Może kupię to w Nowym Jorku.
Lizzie wpatrywała się we mnie, po raz pierwszy w życiu niezdolna wykrztusić z siebie słowa. Jej różowe usta ułożyły się w małe „o”. A w następnej chwili już wisiała na mojej szyi, owiewając mnie zapachem taniego mydła z przydziału, wyrzucała pospiesznie zduszone słowa:
— Vicki… kryształowa biblioteka… Och, Vicki…
— Tak, dla ciebie.
Nie powiedziałam nic więcej. Nie mogłam.
Anthony, który nastał przed Russellem, a po Paulu, powiedział mi kiedyś, że nie ma czegoś takiego jak macierzyński lub ojcowski instynkt. Wszystko to to tylko intelektualna propaganda, mająca wymóc na istotach ludzkich poczucie odpowiedzialności, którego tak naprawdę wcale nie chcą, ale nie potrafią się do tego przyznać. Powstało w wyniku naporu stosunków wewnątrzspołecznych, a nie rzeczywistych sił natury.
Kiedyś kochałam się w prawdziwych kretynach.
Trzy dni po tym, jak przywiozłam Lizzie tę jej kryształową bibliotekę, o czwartej rano byłam już na nogach, gotowa jeszcze raz podążyć za Billym w głęboki las. Dzięki naszej umowie Lizzie informowała mnie na bieżąco o jego planach. Mówiła mi, że zwykle wybierał się do lasu raz na kilka miesięcy, ale teraz chadzał tam o wiele częściej. Możliwe nawet, że mnie i Lizzie uniknęło kilka krótszych wycieczek. Coś kazało mu zagęścić harmonogram owych biwaków, a ja miałam nadzieję, że to coś doprowadzi mnie do Edenu, o którym ostrożne wzmianki coraz częściej pojawiały się w różnych kanałach dla Amatorów. Skąd były nadawane? I przez kogo? Daję głowę, że nie wchodziły w skład normalnych przekazów z Albany.
Tego ranka prószył śnieg — jakby od niechcenia, nie na poważnie — choć to przecież była dopiero połowa października. W San Francisco nie przykładałam zbyt wielkiej wagi do tego gadania o „nadchodzącej miniepoce lodowcowej”. W górach Adirondack natomiast nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Wszyscy dookoła chodzili okutani w zimowe kombinezony, które były zadziwiająco ciepłe, choć zafarbowane nie bardziej gustownie niż letnie. Jaskrawo-żółte, karmazynowe, niebieskie i wściekle zielone. A dla bardziej konserwatywnej części społeczności — w kolorze krowich placków.
Taki właśnie miał na sobie Billy, kiedy wyłonił się ze swego bloku o czwartej czterdzieści pięć. Na ramieniu miał plastsyntetyczną torbę. Na dworze było jeszcze ciemno. Billy ruszył w stronę rzeczki, która płynęła na skraju miasta, pięć czy sześć bloków od tego, co uchodziło tu za śródmieście. Szłam tuż za nim, dopóki miałam osłonę z budynków. Kiedy się skończyły, pozwoliłam, żeby zniknął mi z pola widzenia, a potem ruszyłam po jego śladach, wyraźnych na cienkiej warstwie świeżego śniegu. Po jakiejś mili ślady urwały się nagle.
Stałam pod sosną, której najniższa gałąź rosła na wysokości trzech metrów, i zastanawiałam się co dalej. Wtem za moimi plecami rozległo się ciche:
— Tak samo kiepsko idzie pani w lesie jak za pierwszym razem. Nic lepiej.
Odwróciłam się.
— Jak to zrobiłeś?
— Nieważne, jak ja to zrobiłem, ważne, co pani tutaj właściwie robi.
— Śledzę cię.
— Po co?
Nigdy przedtem o to nie pytał. Kiedy poprzednio za nim chodziłam, w ogóle nie chciał ze mną o tym rozmawiać. Wyglądał teraz niezwykle imponująco, stojąc tak wśród tego pustkowia z sędziowską powagą na pomarszczonej twarzy — prawdziwy Mojżesz Amatorów.
— Billy, gdzie jest Eden? — zapytałam.
— To o to pani chodzi, co? Nie wiem, gdzie jest, a nawet gdybym wiedział, i tak bym pani tam nie zabrał.
Zabrzmiało obiecująco: jeśli ktoś czuje, że ma powody, żeby czegoś nie robić, to przynajmniej uważa to coś za możliwe. A od uznania możliwości do zgody krok mniejszy niż od całkowitych zaprzeczeń.
— A dlaczego?
— Co dlaczego?
— Dlaczego nie zabrałbyś mnie do Edenu, nawet gdybyś wiedział, gdzie jest?
— Bo to nie miejsce dla Wołów.
— To jest miejsce dla Amatorów?
Chyba się zorientował, że za dużo powiedział. Demonstracyjnie zdjął z ramienia torbę, odgarnął śnieg ze zwalonego pnia i zasiadł na nim z miną kogoś, kto nie ruszy się z miejsca, dopóki nie odejdę. Będę musiała go podrażnić przedstawiając nieco więcej faktów.
— Ale to nie jest też miejsce dla Amatorów, prawda, Billy? To miejsce Bezsennych. Widziałeś w tym lesie jakiegoś Superbezsennego z Huevos Verdes, może nawet kilku. Mają głowy większe niż normalnie i mówią trochę za wolno, bo rzeczywiście muszą mówić wolniej, niż myślą. Myślą o tyle szybciej od nas i w o tyle bardziej skomplikowany sposób, że z dużym wysiłkiem muszą wybierać najprostsze słowa, żebyśmy mogli ich zrozumieć. Widziałeś kogoś takiego, prawda, Billy? To był mężczyzna czy kobieta?
Patrzył na mnie niewzruszenie.
— Kiedy to było, Billy? W lecie? Czy może jeszcze dawniej?
— Ja tam nikogo nie widziałem.
Podeszłam do niego i stanowczym ruchem położyłam dłoń na jego ramieniu.
— Ależ widziałeś. Kiedy to było?
Teraz wpatrywał się w okrytą śniegiem ziemię; był zły, ale nie chciał czy też nie umiał tego okazać.
— No dobra, Billy — westchnęłam. — Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to nie. I masz rację: nie mogę śledzić cię po lasach, bo nie mam pojęcia, jak to robić. No i już zdążyłam zmarznąć.
Nadal się nie odzywał. Powlokłam się z powrotem do miasta. Komputer Lizzie i kryształowa biblioteka to nie wszystko, co Darla Jones przywiozła z wycieczki do Nowego Jorku. Sygnalizator, który przypięłam do pleców jego plastsyntetycznej kurtki, tuż za ramieniem, a poniżej karku, w miejscu, gdzie nie będzie mógł go dostrzec, póki nie zdejmie kurtki, zgłosił się natychmiast jako nieruchomy punkt na moim ręcznym monitorku. I przez bitą godzinę pozostał w tym samym miejscu. Czy ten facet nie marznie?
Russell, który nastał przed Davidem, a po Anthonym, miał swoją teorię na temat temperatury ciała. Twierdził, że my, Woły, którzy przywykliśmy do ciągłego przystosowywania do swoich potrzeb wszystkiego, co mogłoby sprawić nam problem, zatraciliśmy zdolność ignorowania niewielkich wahań temperatury. Nieustanne rozpieszczanie środowiskowe zupełnie nas rozmiękczyło. Russell upatrywał w tym czynnik pozytywny, ponieważ dzięki temu bardzo łatwo było wyróżnić ludzi sukcesu i tych wysoce zharmonizowanych genetycznie (a to, naturalnie, byli jedni i ci sami ludzie). Widzisz osobę, która wciąga na siebie sweter przyjednostopniowym spadku temperatury, i wiesz, że masz przed sobą przedstawiciela lepszej klasy. Zabrakło mi opanowania, żeby mu na to nie odpowiedzieć. „Czyli coś w rodzaju księżniczki na ziarnku grochu w skali Celsjusza” — podsumowałam, ale w wypadku Russella takie fantazje zupełnie się marnowały. Rozstaliśmy się w niedługi czas po tym, bo oskarżyłam go o produkowanie jeszcze sztuczniejszych skal podziałów społecznych niż te, które już istnieją w idiotycznej wprost liczbie. On z kolei oskarżył mnie, że jestem zazdrosna o wyższość jego logiki z genomodyfikowanej lewej półkuli mózgowej. Ostatnio słyszałam o nim, kiedy kandydował do kongresu z San Diego, w którym panuje najbardziej chyba monotonny klimat w kraju.