Выбрать главу

O dziwo, drzwi ustąpiły.

Dwudziestu ludzi wydało okrzyk triumfu i ruszyło do środka. Po chwili dwudziestu ludzi wydało drugi okrzyk, tym razem wściekłości. Przyjrzałam się zawiasom w drzwiach: duragemowe, rozebrane atom po atomie przez dysymilator.

— Tu nic nie ma!

— Oszukali nas!

— Pieprzone dranie…

Zajrzałam do środka. W pierwszym, niedużym pomieszczeniu znajdowała się lada i terminal. Drugie drzwi prowadziły do magazynu, w którym zobaczyłam rzędy pustych półek, pustych koszy i pustych haków na ścianach, na których powinny się znajdować kombinezony, wazony, chipy muzyczne, krzesła, robosprzątaczki i różne narzędzia. Poczułam na plecach dreszcz — od karku do lędźwi — prawdziwy dreszcz strachu i fascynacji. A więc to prawda. Jest aż tak źle — z gospodarką, strukturami politycznymi i z duragemowym kryzysem. Po raz pierwszy od stu lat, od czasu, kiedy Kenzo Yagai wynalazł tanią energię, która odmieniła świat, zabrakło produktów do podziału. Politycy rezerwowali większość produkcji dla miast, w których mieszkała większa liczba głosujących, odpuszczając sobie mniej zaludnione lub trudniej dostępne regiony o mniejszej liczbie głosów. Tak właśnie odpuszczono sobie East Oleantę. Nikt nie przyjedzie, żeby naprawić grawkolej.

— Pieprzone Woły! — wył i przeklinał tłum. — Pieprzyć ich wszystkich!

Usłyszałam odgłosy zrywania półek ze ścian; pewnie miały haki z duragemu.

Pospiesznie, lecz spokojnie wymaszerowałam z budynku. Dwudziestu ludzi to dość, by tłum zamienić w tłuszczę. Pistolet ogłuszający strzela tylko pojedynczymi strzałami, a osobiste pole, choć nie do złamania, nie uchroni mnie przecież od przetrzymywania gdzieś bez jedzenia i wody.

Do hotelu czy do Annie? Gdziekolwiek się udam, utknę tam na długo.

W hotelu był sieciowy terminal, przez który mogłabym wezwać pomoc, gdyby udało mi się wypatrzyć odpowiednią chwilę. A mieszkanie Annie znajdowało się na skraju miasta, co ni z tego, ni z owego wydało mi się położeniem znacznie bezpieczniejszym niż samo centrum. W dodatku była tam żywność i drzwi, które nie miały zawiasów z duragemu. No i właścicielka, która już od dawna jest mi wroga. Ale i Lizzie.

Ruszyłam pospiesznie w stronę mieszkania Annie.

W połowie drogi zza rogu wypadł na mnie Billy, trzymający w ręku baseballową pałkę.

— Szybko, pani doktor! Chodźmy tędy!

Dosłownie zaryłam w miejscu. Cały mój strach, który objawiał się swego rodzaju uwznioślonym podnieceniem, nagle zniknął bez śladu.

— Przyszedłeś mnie bronić?

— Tędy!

Billy dyszał ciężko, a jego stare nogi drżały. Chwyciłam go pod ramię, żeby odzyskał równowagę.

— Billy… Oprzyj się o ścianę. Przyszedłeś mnie obronić?

Złapał mnie gwałtownie za rękę i pociągnął za sobą w alejkę — tę samą, którą łobuzy wykorzystywały dla swego twórczego nieróbstwa, kiedy jeszcze było ciepło. Dopiero teraz usłyszałam krzyki dochodzące z drugiej części ulicy, od składu. Zbierało się tam coraz więcej rozwścieczonych ludzi, wykrzykujących obelgi pod adresem wołowskich polityków.

Billy poprowadził mnie alejką, potem za kilkoma budynkami przez coś, co wyglądało na miniaturowe wysypisko śmieci, pełne odrapanych skuterów, kawałów połamanego plastsyntetyku, materaców i innych nieużytków. Na tyłach kafeterii Billy pomajstrował przy automatycznym wejściu, używanym przez roboty dostawcze, i drzwiczki się otwarły. Wczołgaliśmy się do automatycznej kuchni, która pilnie obrabiała sojsynt tak, by wyglądał jak coś nadającego się do jedzenia.

— Jak…

— Lizzie — wysapał. — Zanim jeszcze… zaczęła ją pani… uczyć. Nawet teraz słyszałam w jego głosie nutki dumy. Osunął się pod ścianę i skoncentrował na wyrównywaniu oddechu. Płonąca czerwień na twarzy powoli ustępowała.

Rozejrzałam się dookoła. W kącie dostrzegłam niedużą kupkę jedzenia, koców i artykułów pierwszej potrzeby. Zapiekły mnie oczy.

— Billy…

Jeszcze nie odzyskał oddechu.

— Nikt nie wie… nie przyjdzie im do głowy… szukać pani tutaj.

A mogłoby im przyjść do głowy, żeby szukać w mieszkaniu Annie. Ludzie widywali mnie z Lizzie. Wcale nie chciał ochronić mnie — chciał chronić Lizzie.

— Czy teraz w całym mieście będzie taka Bastylia? — zapytałam.

— Co?

— Czy w całym mieście będą zamieszki, rozwalanie wszystkiego i szukanie kogoś, na kogo można zwalić winę i wyładować złość?

Ta myśl zdała mu się zupełnie niesłychana.

— Wszyscy? Nie, jasne, że nie. To, co pani słyszy, to tylko kilka gorących głów, tacy nigdy nie wiedzą, co robić, kiedy coś zdarzy się inaczej niż zawsze. Uspokoją się. A porządni ludzie, tacy jak Jack Sawicki, zorganizują ich tak, żeby zajęli się czymś pożytecznym.

— Czym na przykład?

— Och — wykonał nieokreślony ruch ręką. Jego oddech już prawie wrócił do normy. — Będą wydawać koce tym, którzy najbardziej potrzebują. Będą dzielić to, czego nam już nie będą przywozić. W zeszłym tygodniu mieliśmy dostawę sojsyntu, więc kuchnia jeszcze jakiś czas popracuje, chociaż nie będzie dodatkowych porcji. Już Jack Sawicki dopilnuje, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli.

Chyba że kuchnia się zepsuje. Żadne z nas nie powiedziało tego na głos.

— Billy, czy będą mnie szukać u Annie? — spytałam cicho.

— Mogą — odparł z wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę.

— Zobaczą wasze zapasy.

— Większość jest tutaj. To, co pani widziała, to przeważnie puste wiadra. Annie wkłada je teraz do przetopienia.

Przełknęłam jakoś tę wieść.

— Nie ufaliście mi na tyle, żeby mi powiedzieć o tym miejscu. Miałeś nadzieję, że wyjadę, zanim będę musiała się dowiedzieć.

Uparcie wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Pasy transmisyjne przenosiły miski sojsyntetycznej „zupy” w kierunku piecyka. Jeszcze raz spojrzałam na kupkę zapasów — była mniejsza, niż mi się z początku wydawało. A jeśli kuchnia rzeczywiście się zepsuje, to będzie tylko kwestią czasu, żeby tłuszcza przypomniała sobie o istnieniu nie spreparowanego sojsyntu, który musi być gdzieś za pasem żywieniowym. Billy z pewnością musi mieć i inne kupki. W lesie? Być może.

— Czy ludzie nie będą czepiać się ciebie, Annie albo Lizzie o to, że się ze mną zadawaliście, nawet jeśli mnie u was nie znajdą?

Pokręcił głową.

— Ludzie tacy nie są.

Jakoś nie byłam przekonana.

— A nie byłoby bezpieczniej sprowadzić Lizzie tutaj?

Na pobrużdżonej twarzy Billy’ego pojawił się wyraz uporu.

— Tylko kiedy będę musiał. Lepiej powynoszę jedzenie i inne rzeczy.

— To przynajmniej każ jej schować ten terminal i bibliotekę, którą jej dałam.

Kiwnął głową i wstał. Kolana już mu się nie trzęsły. Podniósł z podłogi swą baseballową pałkę, a ja rzuciłam mu się na szyję i uściskałam tak mocno, że aż się zatoczył.

— Dziękuję, Billy.

— Proszę bardzo, doktor Turner.

Podał mi kod do drzwiczek obsługi, potem ostrożnie wyczołgał się na zewnątrz. Zrobiłam sobie na podłodze legowisko z koców i usiadłam. Z kieszeni kombinezonu wyjęłam swój monitorek. Sygnalizator, który przytwierdziłam mocno w najgłębszej z jego kieszeni, kiedy na chwilę stracił równowagę, wskazywał, że Billy idzie prosto do Annie. Dzisiaj pewnie już nigdzie nie pójdzie, a może nawet przez kilka następnych dni. Ale jeśli w końcu gdzieś się ruszy, muszę o tym wiedzieć.