Czułem, jak sztywnieją mi wszystkie mięśnie. No to już koniec, teraz nastąpi wielki Armageddon między Annie i doktor Turner. Tylko że nie nastąpił. Na razie. Może dlatego, że Annie nie była pewna, po czyjej stronie stanie Lizzie.
— No, dobrze — odpowiedziała — ale tylko dlatego, że nie zniosłabym, żeby ktoś miał zamarznąć na śmierć albo żeby miały go rozerwać na strzępy te przeklęte łobuzy. Ale wcale mi się to nie podoba.
Tak jakby ktoś mógł pomyśleć, że jest inaczej. Starannie unikałem wzroku wszystkich dookoła.
Annie dała doktor Turner kilka koców z zapasów złożonych przy zachodniej ścianie. Mieliśmy tu wszystko, graty zapełniały prawie cały pokój: koce, portki, krzesła, wstążki, psujące się jedzenie i sam już nie wiem co jeszcze. Zastanawiałem się, czy nie powinienem ustąpić doktor Turner swojej kanapy, ale ona uścieliła sobie legowisko z kocy na podłodze, więc pomyślałem sobie, że nie najgorsza z niej babka, no i w końcu jest też o trzydzieści lat młodsza ode mnie. Albo dwadzieścia, albo czterdzieści — z tymi Wołami nigdy nic nie wiadomo.
W końcu jakoś udało nam się pozasypiać, ale krzyki na dworze trwały jeszcze dość długo. A rano hotel reprezentantki stanowej Anity Klary Taguchi był ruiną. Stał jeszcze, bo doktor Turner miała rację i nie dało się go spalić, ale miał powyrywane z zawiasów drzwi i okna, porozbijane wszystkie meble, a z terminalu została tylko kupka poskręcanego śmiecia, porzucona na środku ulicy. Jack Sawicki wyglądał na bardzo zmartwionego. Teraz mógł rozmawiać z Albany tylko przez terminal w kafeterii. A poza tym te wszystkie rzeczy są przecież drogie. Reprezentantka stanowa Taguchi będzie wściekła jak jasna cholera.
Wiatr wwiewał śnieg przez hotelowe okna i układał go w zaspy na podłogach — można by pomyśleć, że to miejsce jest od lat opuszczone, tak właśnie teraz wyglądało. Jak to zobaczyłem, coś ścisnęło mnie za serce. Coraz więcej i więcej tracimy.
Tego dnia samolot nie przyleciał i w porze obiadu w kafeterii zabrakło jedzenia.
Jest takie miejsce, jakieś pół mili za miastem, gdzie schodzą się jelenie. Kiedy jeszcze mieliśmy robostrażnika, wykładał tu dla nich w zimie śrutę. Ta śruta miała w środku jakieś lekarstwo, żeby jelenie nie rozmnażały się za bardzo. Robostrażnika nie wymienili nam od czasu tamtych wściekłych szopów w lecie. Ale jelenie dalej przychodziły na tę polankę. Pewnie nic nie rozumiały.
A może właśnie rozumiały, kto je tam wie. Tutaj rzeka płynęła na tyle szybko, że nie zamarzała, jeśli temperatura nie spadła poniżej minus dziesięciu. Przez polankę wiał wiatr i przewiewał śnieg na zalesiony wzgórek, tak że tutaj łatwiej było im wygrzebać jakieś rośliny. W każdym razie nie trzeba było długo czekać, zanim człowiek wypatrzył jedną czy dwie łanie.
Kiedy tam poszedłem ze strzelbą starego Douga Kane’a, ktoś już mnie uprzedził. Śnieg poplamiony był krwią, a przy potoku leżało poszarpane cielsko. Większość mięsa była popsuta przez kogoś, kto był zbyt głupi albo za leniwy, żeby porządnieje sprawić. Dranie nawet się nie pofatygowali, żeby odciągnąć truchło od rzeki.
Poszedłem kawałek dalej. Padał śnieg, ale lekki. Zamarznięta ziemia chrzęściła pod stopami, a z nosa wypływały mi obłoczki oddechu. Bolało mnie w krzyżu i kolanach, więc nawet nie próbowałem iść bez hałasu. „Nie chodź sam” — mówiła mi Annie, ale nie chciałem, żeby zostawiła Lizzie samą. A już na pewno nie miałem zamiaru brać doktor Turner. Wprowadziła się do nas na dobre i może to wcale nie było źle, bo Woły zawsze mają przy sobie najróżniejsze rzeczy, o które nawet byś ich nie podejrzewał — jak wtedy, w lecie, to lekarstwo dla Lizzie. Ale doktor Turner była miastowa i płoszyła zwierzynę, hałasując w krzakach jak jakiś słoń, smok albo inny z tych starodawnych potworów. A ja musiałem dzisiaj coś ubić. Potrzebowaliśmy mięsa.
W ciągu tygodnia zjedliśmy wszystkie nasze zapasy. W ciągu jednego cholernego tygodnia.
Z Albany nic już więcej nie przyszło — ani koleją, ani z powietrza, ani grawsaniami. Ludzie wdarli się do kuchni w kafeterii, tej samej, w której Annie gotowała kiedyś pudding jabłkowy na pas żywieniowy, ale tam też już nic nie było.
Poszedłem kawałek dalej w górę rzeki. Kiedy byłem młody, uwielbiałem chodzić w zimie po lesie. No, ale wtedy nie traciłem głowy ze strachu. Wtedy nie był ze mnie taki stary dureń, którego łupie w krzyżu i który w głowie ma tylko brązowe oczy głodnej Lizzie. Tego nie mogę znieść. Nigdy w życiu.
Lizzie — głodna…
Kiedy wychodziłem z miasta ze strzelbą ukrytą pod kurtką, ludzie pędzili w stronę kafeterii. Coś się tam działo, ale nie miałem pojęcia co. Nawet nie chciałem wiedzieć. Chciałem tylko uchronić Lizzie przed głodem.
Miałem na to raptem dwa sposoby. Pierwszy to polowanie. Drugi to zabrać Lizzie i Annie do Edenu. Znalazłem go, jeszcze zanim ostatni raz zepsuła się grawkolej. Spotkałem w lesie tamtą dziewczynę z dużą głową i poszedłem za nią, a ona pozwoliła, żebym za nią szedł. Widziałem, jak w górskiej skale otwierają się drzwi, których tam wcale nie było, a ona wchodzi do środka, a potem drzwi znów znikają, jakby ich naprawdę nigdy nie było. Ale zanim się zamknęły, Bezsenna dziewczyna odwróciła się do mnie i powiedziała: „Niech pan tu nikogo więcej nie przyprowadza, panie Washington, chyba że to będzie absolutnie konieczne. Jeszcze nie jesteśmy gotowi, żeby was przyjąć”. To były najbardziej przerażające słowa, jakie w życiu słyszałem. Co to znaczy: „Niegotowi, żeby was przyjąć”? Ale gdybym musiał, przyprowadziłbym tu Lizzie i Annie. Gdyby były naprawdę głodne. Gdybym nie znalazł innego sposobu na to, żeby je nakarmić.
Doszedłem do miejsca, gdzie w czerwcu kwitną psie zęby. Opadłem na kolana, które natychmiast odezwały się bólem, ale nic mnie to nie obeszło. Wykopałem wszystkie cebulki psich zębów, jakie udało mi się znaleźć, i poupychałem po kieszeniach — będzie można je upiec. W kieszeniach miałem już żołędzie, które da się zmielić na mąkę — choć to straszna robota — i trochę gałązek białego orzecha, do gotowania, zamiast soli.
Potem usiadłem na kamieniu i czekałem. Siedziałem tak nieruchomo, jak tylko umiałem. Kolana bolały mnie jak wszyscy diabli. Czekałem.
Po przeciwnym brzegu rzeczki wyszedł z krzaków królik — pewnie jak we własnym domu. Rozejrzał się od niechcenia, spokojnie. Królik to nie ta ilość jedzenia, dla której warto poświęcić kulę. Ale byłem mocno zmarznięty i wiedziałem, że za chwilę zacznę się tak trząść, że w nic już nie trafię.
Królik czy kula? Zdecyduj się, stary durniu.
W myślach zobaczyłem głodne oczy Lizzie.
Powoli, powolutku podniosłem strzelbę do oczu i wydusiłem z niej strzał. Królik nawet go nie usłyszał. Rzuciło go w powietrze i elegancko opadł z powrotem. Przebrnąłem przez rzeczkę i zgarnąłem go.
Jedna dobra rzecz: wchodził pod kurtkę. Jeleń by się nie zmieścił. Nie chciałem, żeby kto głodny zobaczył mojego królika, nie chciałem też zostawać zbyt długo w tym miejscu; ktoś mógł usłyszeć strzał. Staremu łatwo wszystko odebrać.
Ale nikt nie próbował, dopiero doktor Turner.
— Masz zamiar go oskórować? — spytała, podnosząc ze zdziwienia głos.
Widząc jej minę, miałem ochotę się roześmiać, tylko że nie było tu nic do śmiechu.
— A pani chce go zjeść razem ze skórą?
Nic nie odpowiedziała. Annie parsknęła z pogardą. Lizzie odłożyła swój terminal i podeszła do nas boczkiem, żeby popatrzeć, co będzie.
— Jak go ugotujemy, Billy? — spytała Annie. — Grzejnik nie daje tyle ciepła.