— Ludzie idą do innego miasta po żywność, prawda?
Przypomniało mi się, że wczoraj wieczorem mówiła, że idzie do kafeterii. Wcale jej tam nie widziałem. Ale te Woły zawsze skądś się o wszystkim dowiedzą. Nigdy nie można być pewnym, ile naprawdę wiedzą.
— Posłuchaj, Billy — zaczęła bardzo ostrożnie, ale potem przerwała, tak jakby sama dobrze nie wiedziała, czego właściwie mam posłuchać. Zdążyłem wciągnąć na nogi trzy pary skarpet, zanim się zdecydowała.
— Jest taka powieść, napisana dawno temu…
— Co takiego? — spytałem i od razu sam siebie przekląłem w duchu. Jej nigdy o nic nie wolno pytać. Za każdym razem mnie przegada.
— Taka historia. O pewnym świecie, w którym ludzie wierzyli, że wszystkim należy się dzielić. Aż zdarzył się głód, a ludzie z zepsutego pociągu potrzebowali jedzenia od ludzi z pobliskiego miasta. Ludzie w pociągu nie jedli nic od dwóch dni. Ale ludzie z miasta sami nie mieli zbyt dużo jedzenia, a tym, co mieli, nie bardzo chcieli się dzielić — opowiadała beznamiętnym szeptem.
Bardzo lubię różne historie. Nie mogłem się postrzymać i zapytałem:
— A co się stało z ludźmi z pociągu?
— Ich pociąg wkrótce naprawiono.
— Szczęściarze — odpowiedziałem. Naszego pociągu już raczej nikt nie naprawi. Ani kuchni w kafeterii. Tym razem już nie. A doktor Turner dobrze o tym wiedziała.
— To była tylko bajka, Billy. Piękna i porywająca, ale tylko bajka. A ty jesteś w prawdziwych Stanach Zjednoczonych, więc lepiej weź ze sobą to.
Nie mówiła mi, żebym nie szedł, tylko dała malutkie czarne pudełeczko, które przypięła mi mocno do paska. Coś dziwnie załopotało mi w piersiach. Wiedziałem, co to jest, choć nigdy czegoś takiego nie miałem i nawet się nie spodziewałem, że będę kiedyś miał. To było osobiste pole ochronne.
— Dotknij tutaj — mówiła doktor Turner — wtedy się włączy. I w tym samym miejscu się wyłącza. Powinno wytrzymać każdy atak z wyjątkiem bomby atomowej.
Było włączone, a prawie go nie czułem. Tylko leciutkie mrowienie, ale i to mogłem sobie tylko wyobrażać. Ale widziałem wyraźnie, że dookoła mnie coś leciutko połyskiwało.
— Ale pamiętaj, Billy, nie zgub tego — powiedziała doktor Turner. — Bo będzie mi potrzebne. Jeszcze mogę tego cholernie potrzebować.
— No to po co pani mi to daje? — naskoczyłem na nią, ale sam już znałem odpowiedź. Ze względu na Lizzie. Wszystko zawsze kręciło się dookoła Lizzie. I tak właśnie powinno być.
A zresztą doktor Turner i tak pewnie miała drugie. Woły nigdy nic nikomu nie oddadzą, jeśli nie mają dla siebie.
— Dzięki — odparłem znacznie bardziej szorstko, niż zamierzałem, ale jej to wyraźnie nie przeszkadzało.
Poranek był zimny i przejrzysty, taki ze złotoróżowym wschodem słońca, od którego złoci się czysty śnieg. Dzięki Bogu, nie było wiatru. Brnęliśmy wzdłuż torów w kierunku Coganville. Prawie nikt się nie odzywał. Raz tylko Jim Swikehardt rzucił: — Ładne — o tym wschodzie słońca, ale nikt mu nie odpowiedział.
Z początku śnieg nie był głęboki, bo po obu stronach torów rósł gęsty las i nie mogło go zbyt wiele nawiać. Potem jednak zrobiły się zaspy. Stan Mendoza i Bob Gleason nieśli ze sobą grzejniki Y, które oderwali z jakiegoś budynku. Kierowali je na najgorsze miejsca i topili śnieg. Grzejniki były ciężkie, więc obaj byli mocno zdyszani. To było ciężkie podejście, pod górkę, ale jakoś je w końcu przeszliśmy. Ja szedłem ostatni.
Po dwóch milach serce waliło mi jak oszalałe, a kolana bolały nie do zniesienia. Nic nikomu nie powiedziałem. Robiłem to dla Lizzie.
Koło południa niebo się zachmurzyło i zerwał się wiatr. Straciłem rozeznanie, ile już przeszliśmy. Stan i Bob obracali dookoła grzejnikami, kiedy tylko się dało, i szliśmy potem przez chwilę w cieplejszym powietrzu.
Kiedy tak brnąłem przez śnieg, zebrało mi się na myślenie.
— Dlaczego nie mogli… nie mogli…
— Chcesz odpocząć, Billy? — przerwał mi Jack Sawicki. Na włoskach w nosie zebrały mu się małe kryształki lodu. — Za ostre tempo dla ciebie?
— Nie, w porządku — skłamałem — nie szkodzi. — Ale musiałem dokończyć to, co zacząłem. — Dlaczego te Woły… nie mogły zrobić… dużo… dużo małych grzejniczków, żebyśmy mogli… mogli…
— Spokojnie, Billy.
— …nosić je w rękawicach i butach… i kurtkach… zimą? Skoro energia Y jest… taka… tania?
Nikt nie odpowiedział. Doszliśmy do ogromnej zaspy i Stan i Bob włączyli grzejniki. Śnieg topił się bardzo powoli. W końcu przebrnęliśmy przez to, co zostało, po pachy w śniegu, który od tego naszego roztapiania był teraz tylko bardziej lepki i mokry. Jack się przewrócił. Stan wygrzebał go ze śniegu. Judy Farrell odwróciła się plecami do wiatru, żeby chwilkę odpocząć, a policzki miała takie biało-czerwone, że kiedy je w końcu ogrzeje, będą bolały jak diabli.
W końcu Jim Swikehardt odezwał się cicho:
— No bo nigdy nie prosiliśmy o dużo malutkich grzejników, a oni dają nam tylko to, o co prosimy, żeby zgarnąć dla siebie nasze głosy.
Potem już nikt nic nie mówił.
Sam nie wiem, która to była, kiedy dotarliśmy w końcu do Coganville. Słońce zupełnie schowało się za chmury, ale to jeszcze nie był zmierzch. W mieście było cicho i spokojnie, na ulicach ani żywego ducha, za to we wszystkich oknach paliły się światła. Poszliśmy główną ulicą w kierunku kafeterii kongresmana Josepha Nichollsa Capiello, skąd słuchać było muzykę. Na dachu kafeterii świecił niebiesko-purpurowy holoplakat: Dziękujemy za wybranie nadzorcy okręgowego Helen Rose Townsend! Wyglądało, jakby cały świat był w normie, tylko z nami było coś nie tak.
Ale my już w to nie wierzyliśmy.
Weszliśmy do kafeterii. Musiało być już po lunchu, a jeszcze przed obiadem, ale kafeteria i tak pełna była ludzi. Rozwieszali chorągiewki i transparenty na wieczór zakładów skuterowych. Stoły poodsuwano na bok, żeby zrobić budki i miejsce na tańce. Razem z buchającym ciepłem uderzył nas zapach jedzenia z pasa żywieniowego i mógłbym przysiąc, że zobaczyłem łzy w oczach Stana Mendozy.
Kiedy weszliśmy, zapadła głucha cisza.
— Kto tu jest burmistrzem? — zapytał Jack Sawicki. — Ja — odpowiedziała jakaś kobieta. — Jeanette Harloff.
Koło pięćdziesiątki, szczupła, miała srebrnosiwe włosy i niebieskie oczy. Była z tych Amatorów, o których inni zawsze żartują, że mają ukryte genomodyfikacje, choć wszyscy wiedzą, że to nieprawda. Ludzie tak tylko gadają. Ludzie potrafią być cholernie głupi. Ale może właśnie dlatego ta kobieta była tu burmistrzem. Może nie miała specjalnie wyboru.
Jack wyjaśnił, kim jesteśmy i czego chcemy. Słuchali go wszyscy w całej kafeterii. Ktoś nawet wyłączył holoterminal. Było tak cicho, że chyba dałoby się usłyszeć chrobot myszy.
Jeanette Harloff przyglądała się nam bardzo uważnie. Jej wielkie niebieskie oczy patrzyły jakoś zimno. Ale w końcu powiedziała:
— Główna grawkolej znów stoi, ale boczna linia jeszcze działa. Jutro mamy następną dostawę do kuchni. A naszemu kongresmanowi naprawdę można ufać. Nam nie zabraknie jedzenia. Weźcie, ile potrzebujecie.
Jack Sawicki wbił wzrok w podłogę, jakby się czegoś wstydził. Reszta z nas też się wstydziła, sam nie wiem czego. W końcu jesteśmy obywatelami, Amatorami Życia.
Ta ich burmistrz i dwóch mężczyzn pomogli załadować nasze dwie pary sanek wszystkim, co schodziło z pasa żywieniowego. Jeanette Harloff chciała, żebyśmy zostali na noc w hotelu, ale powiedzieliśmy, że nie. Wszyscy mieliśmy to jedno w głowie: ludzi, którzy siedzą głodni w East Oleancie — dzieciaki, żony, matki, bracia i przyjaciele, wszyscy ze ściśniętymi, burczącymi z głodu brzuchami i podkrążonymi oczyma. Woleliśmy wracać w ciemnościach, niż widzieć w myślach ich twarze i słuchać tego burczenia. Wpychaliśmy jedzenie z transportera prosto do ust, ładując jednocześnie sanki, potem wypchaliśmy nim jeszcze kurtki, czapki i rękawiczki. Wyglądaliśmy wszyscy jak ciężarne kobiety. Ludzie z Coganville przyglądali się nam w milczeniu. Kilkoro wyszło z kafeterii z oczyma wbitymi w podłogę. Miałem ochotę im powiedzieć, że my też kiedyś ufaliśmy naszej kongreswoman.