Obchodził mnie jednak — mimo wszystko — los Lizzie. A ona chodziła głodna. Jeśli wezwę ANSG, jej agenci wpadną tu jak burza, a wtedy East Oleanta nie będzie dłużej zapomnianą krainą. Wraz z agentami nadejdzie żywność, lekarstwa, środki transportu i wszystkie te dobra, których Amatorzy nauczyli się otrzymywać z pracy innych. A to by znaczyło, że Annie i Lizzie się najedzą.
Z drugiej strony, kongreswoman Janet Carol Land mogła w każdej chwili przywrócić swoje lotnicze dostawy żywności. Albo mogli jeszcze raz naprawić grawkolej. Takie rzeczy zdarzały się już wiele razy. A gdyby tak rzeczywiście się zdarzyło, utraciłabym szansę, by okryć się chwałą, przekazując ANSG Mirandę Sharifi wraz z przyległościami w postaci nielegalnego laboratorium nanotechnicznego. A co więcej, w chwili gdy będę wzywała ANSG, Eden mógłby także odebrać mój sygnał, w którym to przypadku pani Sharifi może się spokojnie stamtąd oddalić, zanim jeszcze przybędą tu agenci.
Kiedy tak zmagałam się z tym trójrogim dylematem między altruizmem, próżnością a względami praktycznymi, Lizzie jednym uderzeniem rozbiła moje kunsztowne wywody w drobny mak.
— Vicki, popatrz na to.
— Co to jest?
— No, zobacz.
Siedziałyśmy na plastsyntetycznej kanapie w mieszkaniu Annie. Z sypalni dochodził jej głos, doglądała Billy’ego. Medjednostka zajęła się wcześniej jego ranami, siniakami i arytmią serca, więc teraz pewnie powinien spać, a nie był w stanie zasnąć, kiedy Annie kręciła się dookoła. Wątpię jednak, czy mu to przeszkadzało. Drzwi sypialni były zamknięte. Lizzie trzymała swój terminal, wpatrując się z powagą w ekran. Żałosne, pogniecione kanapki Billy’ego przywróciły chwilowo rumieniec na jej wychudzonej twarzy. Na ekranie widniało wielobarwne holo.
— Bardzo ładne. A co to jest?
— Wzorzec prawdopodobieństwa Lederera.
No jasne. Trochę już minęło od czasu, kiedy chodziłam do szkoły. Żeby jakoś ratować twarz, rzuciłam autorytatywnie:
— Jakaś zmienna ma siedemdziesiąt osiem procent szans na to, że z upływem czasu wyprzedzi jakąś inną zmienną.
— Tak — szepnęła Lizzie ledwo dosłyszalnie.
— No więc co to za zmienne?
— Pamiętasz tamten roboobierak — odpowiedziała pytaniem Lizzie — którym bawiłam się, kiedy byłam mała?
Ledwie dwa miesiące temu. Ale w porównaniu z intelektualnym skokiem, jakiego dokonała od tamtego czasu, chyba rzeczywiście zeszłe lato musi jej się zdawać utraconym rajem dzieciństwa.
— Pamiętam — odrzekłam, zważając pilnie, żeby się nie uśmiechnąć.
— Pierwszy raz zepsuł się w czerwcu. Pamiętam, bo wtedy były jabłka z gatunku kia beauty.
Genomodyfikowane jabłka dojrzewały według z góry ustalonego harmonogramu, co miało stworzyć wrażenie sezonowej różnorodności.
— A więc? — ponagliłam.
— A grawkolej zepsuła się jeszcze wcześniej. W kwietniu, jak mi się wydaje. A jeszcze wcześniej było kilka toalet.
Nadal nie łapałam.
— A więc…?
Drobna twarz Lizzie cała się zmarszczyła.
— Ale pierwszy raz w East Oleancie popsuło się jeszcze wcześniej, ponad rok wcześniej. Wiosną 2113 roku.
W końcu załapałam. I zrobiło mi się sucho w gardle.
— Wiosna 2113? Dużo rzeczy się wtedy zepsuło czy tylko kilka? Tak jakby to mogło wystąpić przy normalnym stopniu zużycia i ograniczonej konserwacji?
— To było dużo rzeczy. O wiele za dużo.
— Lizzie — zaczęłam powoli. — Te dwie zmienne w twoim wzorcu Lederera… Czy pierwsza to liczba awarii w East Oleancie, tak jak ty je osobiście pamiętasz, a druga to wzmianki z sieci informacyjnej z twojej kryształowej biblioteki na temat podobnych przypadków w całym kraju?
— Tak. Są, tak. Ja chciałam… — przerwała, świadoma, że wraca jej dawny brak właściwych słów. Znów wpatrzyła się w ekran. Wiedziała doskonale, na co patrzy. — To się zaczęło tutaj, Vicki. Ten dysymilator duragemowy po raz pierwszy pojawił się tutaj. Zrobili go w Edenie. Zostaliśmy wybrani do testów. A to oznacza, że ten, kto rządzi w Edenie…
W Edenie rządzi Hueros Verdes. W Edenie rządzi Miranda Sharifi.
A zatem już podjęto za mnie tę decyzję, tak po prostu. Dysymilator duragemowy nie może być częścią żadnego strategicznego planu typu „uratujmy wreszcie biedną Dianę szczyptą osobistego sukcesu”. Tu mieliśmy do czynienia z widoczną, oczywistą i wołającą o pomstę do nieba złą wolą. Nie miałam prawa dłużej tu przesiadywać i zabawiać się w detektywa amatora, odkąd miałam powody, by podejrzewać, że gdzieś tutaj, w tych górach, które torturują nas nieustannie atakami zimy, znajduje się zakładzik produkcyjny Korporacji Huevos Verdes, rozsiewający hojnie molekularne zniszczenie. Wszystkie najgłębsze pokłady przyzwoitości wołały teraz we mnie, żebym natychmiast wezwała tu moich wzgardliwych szefów i powiedziała im — bez względu na ich wzgardę — wszystko, co wiem.
Każdy ma swoją własną definicję przyzwoitości.
— Vicki — szepnęła Lizzie — co teraz zrobimy?
— Teraz się poddamy — odpowiedziałam.
Zadzwoniłam do nich z odosobnionego miejsca nad rzeczką, z dala od podejrzliwych oczu Annie. Zabroniłam Lizzie iść za mną, ale oczywiście nie posłuchała. Było zimno, choć świeciło słońce. Wcisnęłam się w małe zagłębienie w śnieżnej zaspie nad samym brzegiem rzeczki i wycięłam z uda nadajnik.
To musiał być implant, tylko w ten sposób mogłam mieć pewność, że nikt mi go nie ukradnie, chyba żeby się znał na rzeczy. Kiedy ANSG mi go wszczepiło, poszłam do znajomych i kazałam wyjąć go z powrotem i odłączyć automatyczny sygnalizator, który, rzecz jasna, był razem z nim. Do tego trzeba profesjonalistów. Ale nie potrzeba zawodowca, żeby wyjąć go i użyć. Można tego dokonać, posiadając odrobinę stosownej wiedzy, zastrzyk z miejscowym znieczuleniem i bardzo ostry, spiczasty nóż — a kiedy naprawdę człowieka przyciśnie, można i bez znieczulenia, i bez spiczastego ostrza.
Mnie na szczęście aż tak nie przycisnęło. Wysunęłam implant spod skóry, zakleiłam niewielkie nacięcie i otarłam z krwi opakowanie nadajnika. Rozpieczętowałam je. Lizzie przyglądała się temu rozszerzonymi ze zdumienia oczyma.
— Mówiłam ci, żebyś tu nie przychodziła — powiedziałam. — Chyba mi tu nie zemdlejesz?
— Nie mdleję na widok krwi!
— To dobrze.
Nadajnik był teraz płaskim czarnym wafelkiem na mojej dłoni. Lizzie przyglądała mu się z ciekawością.
— Korzysta z transformatorów falowych Malkovitcha, prawda? — A po chwili dodała, innym już tonem: — Wezwiesz tych z rządu, żeby przyjechali nam pomóc.
— Tak.
— Mogłaś ich wezwać wcześniej. W każdej chwili.
— Tak.
Brązowe oczy wpatrywały się we mnie nieporuszenie.
— No to dlaczego nie wezwałaś?
— Sytuacja nie była dostatecznie rozpaczliwa.
Lizzie rozważała to sobie przez chwilę. Ale w końcu przecież była jeszcze dzieckiem — mimo tej swojej przerażającej inteligencji, zapożyczonego języka i pseudotechnicznego wyrafinowania, jakie jej wpoiłam. W dodatku miała za sobą wręcz koszmarne dwa tygodnie. Znienacka zaczęła okładać pięściami moje kolana — miękkimi, nieefektywnymi razami zmarzniętych rąk w mitenkach.