Ale musiało być jeszcze coś, o czym Colin mi nie mówił; coś mi nie pasowało w jego zachowaniu.
— A czyjej dokładnie uwagi miałabym do siebie nie przyciągnąć? — zapytałam, choć znałam już odpowiedź.
— Bezsennych. Ani tych z Azylu, ani tej grupki z Huevos Verdes. Chciałem powiedzieć: La Isla.
Huevos Yerdes. Zielone Jaja. Pochyliłam się i udałam, że poprawiam coś przy sandale, żeby ukryć uśmiech. Nigdy nie słyszałam, żeby Bezsenni mieli poczucie humoru.
— Dlaczego choroba Gravisona będzie stanowić doskonałą przykrywkę? — zapytałam czując narastające podniecenie. — I co to właściwie jest choroba Gravisona?
— Zaburzenia mózgowe. Wywołuje wzmożoną ruchliwość i nadpobudliwość.
— Więc natychmiast pomyślałeś o mnie. Dzięki, skarbie.
Chyba się zniecierpliwił.
— Często prowadzi do nieustannych, bezcelowych podróży. Diano, tu nie ma miejsca na żarty. Jesteś ostatnia z naszych ukrytych agentów, co do których możemy być pewni, że nie pojawili się w żadnych elektronicznych zapisach, zanim Azyl wyhodował tych tak zwanych Superbystrych na swojej odizolowanej stacji. No cóż, już przestała być tak bardzo odizolowana. Roi się na niej od personelu ANSG. Laboratoria rozebrano na śrubki — Azyl już nigdy nie będzie wyczyniał swoich genetycznych sztuczek. A ta zdrajczyni Jennifer Sharifi razem ze swoją komórką rewolucyjną do końca życia nie wyjrzy z więzienia.
W słowach Colina uderzyło mnie jakieś niedomówienie — pewien szczególny rodzaj szarawego w tonacji, rządowego niedomówienia. To, co nazwał „niebezpiecznymi genetycznymi sztuczkami”, było w rzeczywistości terrorystyczną próbą użycia śmiercionośnego, genomodyfikowanego wirusa, ażeby za jego pomocą trzymać w charakterze zakładników pięć najludniejszych amerykańskich miast. Ten niewiarygodny, szaleńczy i śmiały akt terroryzmu miał na celu wymuszenie zgody Stanów Zjednoczonych na autonomię Azylu. I tylko dlatego im się nie udało, że najwłaśniejsza wnuczka Jennifer Sharifi, Miranda, w wyniku jakiejś Bóg jeden wie jak pokręconej polityki wewnątrzrodzinnej wydała terrorystów agentom federalnym. Wszystko to zdarzyło się trzynaście lat temu — Miranda Sharifi miała wtedy szesnaście lat. Ona i pozostali Superbezsenni, którzy uczestniczyli w tej akcji, zostali tak bardzo zmienieni genetycznie, że już nawet nie myślą tak jak istoty ludzkie. Są innym gatunkiem.
Czyli dokładnie tym, przed czym miała nas ustrzec ANSG.
A jednak dwadzieścioro siedmioro Superbezsennych — żywych i spacerujących wśród nas — stanowiło niewątpliwie fakt dokonany. Zresztą nie było ich nawet wśród nas — kilka lat temu przeprowadzili się wszyscy na wyspę, którą zbudowali sobie w pobliżu brzegów Jukatanu. Właśnie tak: zbudowali. Jednego miesiąca jest tam międzynarodowy ocean — właściwie nie ma jeszcze żadnego „tam” — a następnego mamy już najprawdziwszą wyspę. I to nie żadną konstrukcję pływającą, jak w przypadku Sztucznych Wysp, lecz podłoże skalne, schodzące aż na sam dół, do szelfu kontynentalnego, który w tym miejscu nie leżał akurat szczególnie płytko. Szczęśliwym trafem. Nikt nie ma pojęcia, w jaki sposób Bezsenni do tego stopnia rozwinęli nanotechnikę. A wielkie rzesze ludzi gorąco pragnęłyby się tego dowiedzieć. Nanotechnika ciągle jeszcze jest w powijakach. Polega głównie na tym, że naukowcy umieją rozebrać różne rzeczy na cząstki, ale nie umieją ich złożyć z powrotem. Jak widać, powyższe stwierdzenie nie odnosi się do La Isla.
Wyspa — jak głosi prawo, które powstało, zanim pojawili się ludzie, którzy mogliby takową stworzyć — jest zjawiskiem naturalnym. W przeciwieństwie do statku albo stacji orbitalnej, nie podpada pod Ustawę o reformie prawa podatkowego w odniesieniu do sztucznych konstrukcji mieszkalnych i nie musi być przypisana pod żadną narodową flagę. Może rościć do niej prawa jakieś państwo albo też może zostać oddana pod czyjś protektorat przez Narody Zjednoczone. Dwadzieścioro siedmioro Superbezsennych z garstką terminatorów osiedliło się na swojej wyspie, kształtem przypominającej z grubsza dwa połączone ze sobą owale. Stany Zjednoczone natychmiast zgłosiły swoje pretensje do wyspy — podatki z działalności handlowej Superbezsennych byłyby przeogromne. Jednak Narody Zjednoczone przypisały wyspę Meksykowi jako odległemu o zaledwie dwadzieścia mil. Stany Zjednoczone odczuły w ten sposób zbiorową niechęć wobec Amerykanów, w cyklicznych zwrotach światowej opinii zajmujących obecnie bardzo niską pozycję. Meksyk, w ciągu kilku ostatnich stuleci dymany regularnie przez nasz kraj, z przyjemnością przyjmował teraz wszystkie te sumy, jakie La Isla płaciła za to, by dano jej mieszkańcom święty spokój.
Superbystrzy wznieśli swoje budynki mieszkalne pod ochroną najbardziej wyrafinowanego pola energetycznego na świecie. Nie do przejścia. Wyglądało na to, że Superbystrzy, ze swoimi niewyobrażalnie podrasowanymi mózgami, byli nie tylko geniuszami genomodyfikacji — mieli wśród siebie geniuszy w każdej z możliwych dziedzin. Energia Y. Elektronika. Techniki grawitacyjne. Ze swojej wyspy — oficjalnie, choć niezbyt błyskotliwie nazwanej La Isla — sprzedawali patenty na rynkach całego świata, tych samych, na których USA miały do zaoferowania wciąż te same wymęczone produkty z odzysku po nadmiernie rozdętych cenach. Stany Zjednoczone miały na swoim utrzymaniu 120 milionów bezproduktywnych Amatorów Życia — La Isla nie miała ani jednego. Nigdy przedtem nie słyszałam, aby ktoś nazwał ją Huevos Verdes. Tłumaczyło się to jako „zielone jaja”, ale znaczyło „zielone jądra”. Pełne życia i mocy kule. Czy Colin o tym wie?
Pochyliłam się, żeby zerwać źdźbło bardzo zielonej genomodyfikowanej trawy.
— Colinie, nie uważasz, że gdyby Superbystrzy chcieli, żeby Jennifer Sharifi i reszta ich dziadków wyszli z więzienia, to już by ich stamtąd wyciągnęli? To chyba oczywiste, że młodzi kontrrewolucjoniści chcą, żeby banda seniorów pozostała dokładnie tam, gdzie jest.
Chyba zirytowałam go jeszcze bardziej.
— Diano, Superbezsenni nie są bogami. Nie mogą panować nad wszystkim. To tylko ludzie.
— Wydawało mi się, że według waszych standardów już ludźmi nie są.
Puścił to mimo uszu. A może nie.
— Powiedziałaś mi wczoraj, że uwierzyłaś w sens zwalczania nielegalnych eksperymentów genetycznych. Takich eksperymentów, które mogą w nieodwracalny sposób zmienić ludzkość.
Przypomniałam sobie obraz Katousa roztrzaskanego o płyty chodnika, a nad nim roześmianą Stephanie. „Ciastko, proszę!” Rzeczywiście powiedziałam Colinowi, że uwierzyłam w sens powstrzymywania rozwoju inżynierii genetycznej, ale nie dla powodów tak prostych, jak te podane przez niego. Nie chodziło bynajmniej o to, że miałam coś przeciwko nieodwracalnym zmianom u ludzi — prawdę mówiąc, często miałam wrażenie, że to nie byłby taki znów zły pomysł.
Rodzaj ludzki nie wydawał mi się aż tak doskonały, by na wieki zakazać w nim wszelkich zmian. Niemniej, jakoś nie chciało mi się wierzyć, że z całej gamy możliwych przekształceń wybrano by akurat te najwłaściwsze. Moje wątpliwości budzili wybierający, nie zaś sam fakt dokonywania wyboru. Stanowczo za daleko już posunęliśmy się w kierunku wyznaczanym przez Stephanie, która traktowała rozumne formy życia na równi z papierem toaletowym. Dzisiaj pies, jutro kosztowni a bezproduktywni Amatorzy Życia, a kto pojutrze? Podejrzewam, że Stephanie zdolna byłaby do ludobójstwa, jeśli tylko znalazłaby w nim korzystny dla siebie cel. O to samo mogłam podejrzewać wielu innych Wołów. Czasami nawet sama o tym myślałam, choć nigdy wtedy, kiedy myślałam naprawdę. To właśnie ta bezmyślność była dla mnie najbardziej wstrętna. Wątpię, czy Colin potrafiłby to zrozumieć.