Выбрать главу

— Mogłaś wezwać pomoc wcześniej! Billy’emu nie stałaby się żadna krzywda i pan Sawicki by nie zginął! A ja bym nie musiała być taka strasznie głodna! Mogłaś! Mogłaś!

Dotknięciem włączyłam nadajnik i powiedziałam wyraźnie:

— Agent specjalny Diana Covington, sześć tysięcy osiemdziesiąt cztery łamane przez A do Colina Kowalskiego, osiemdziesiąt trzy łamane przez H. Pilne, przypadek tysiąc sześćset czterdzieści dwa. Powtarzam: tysiąc sześćset czterdzieści dwa. Proszę przysłać silny oddział do zadań specjalnych.

— Jestem taka głodna — łkała Lizzie w moje kolana. Włożyłam nadajnik do kieszeni i przyciągnęłam ją do siebie.

Ukryła twarz w zagłębieniu mojej szyi; poczułam chłodny czubek nosa. Patrzyłam na uwięzioną pod lodem rzeczkę, na brudny śnieg poplamiony krwią z opakowania nadajnika i zadziwiająco błękitne niebo. Przylot z Nowego Jorku zajmie pewnie ANSG kilka godzin. A Superbezsenni, ukryci w swoim Edenie, już tutaj byli. I nie było sposobu na to, by się dowiedzieć, czy przechwycili moją wiadomość. Przechwytywali przecież wszystko. Albo tak przynajmniej mi mówiono.

Tuliłam do siebie Lizzie, wydając bezsensowne macierzyńskie odgłosy. Z jej zziębniętego nosa kapało mi na szyję.

— Lizzie, czy opowiadałam ci już o jednym psie, którego kiedyś widziałam? O genomodyfikowanym różowym psie, który w ogóle nie powinien był zaistnieć, nieszczęsny?

Ale ona dalej łkała, zziębnięta, głodna i zdradzona. Zresztą wszystko jedno. Opowieść o psie Stephanie Brunell w tej chwili nawet mnie wydała się mocno kulawa, choć kiedyś przecież w nią wierzyłam i pewnie nadal wierzę, tylko nie bardzo mogę ją sobie przypomnieć.

Jak tyle innych spraw.

* * *

ANSG znalazła się na miejscu w ciągu niespełna godziny, co — muszę przyznać — nawet mi zaimponowało. Najpierw przyleciały samoloty, potem helikoptery, a jeszcze przed zmierzchem ożyła grawkolej, pędząc do East Oleanty z ładunkiem uzupełniającym w postaci trzydziestu agentów o stalowym spojrzeniu, kilku technicznych i ogromnej ilości jedzenia. Typom z agencji rządowych najwydajniej pracuje się z pełnym żołądkiem. Techniczni rozproszyli się po mieście i ponaprawiali, co się dało. Ludzie z ANSG opanowali kafeterię kongreswoman Janet Carol, rozpostarli pole Y wokół technicznych pracujących przy pasie żywieniowym i nakazali wszystkim innym trzymać się z dala, co dobrzy obywatele posłusznie spełnili, zwłasza że żywność rozdzielano w ruinach składu. Bóg jeden wie, jak ją gotowali. Może jedli sojsynt na surowo.

— Pani Covington? Jestem Charlotte Prescott. Tymczasowo ja tutaj dowodzę, do przyjazdu Colina Kowalskiego. Proszę za mną.

Była wysoka, miała włosy w kolorze płomieni i była idealnie piękna. Do tego miała akcent, który kojarzy się zwykle z forsiastym Północnym Wschodem, i oczy jak Skamieniały Las. Poszłam za nią, ale nie bez protestu małej Diany:

— Nie będę rozmawiać, dopóki się nie przekonam, że nakarmiono dwoje ludzi. A właściwie troje: starszego pana, dziewczynkę i jej matkę… Mogą sobie nie poradzić w tym tłumie na zewnątrz…

Co ja wygaduję? Annie Francy poradziłaby sobie nawet na ostatnim posterunku generała Custera, protestując przy tym nieustannie przeciwko nieładnym postępkom Indian.

— Już zajęto się Lizzie Francy i Billym Washingtonem. Strażnik przy ich mieszkaniu dostarczy im pożywienia — oświadczyła Charlotte Prescott.

A była w East Oleancie zaledwie od dziesięciu minut.

Siedziałyśmy naprzeciw siebie na dwóch plastsyntetycznych kawiarnianych krzesłach, a ja opowiadałam jej wszystko, co wiem.

O tym, jak śledziłam Mirandę Sharifi z Waszyngtonu do East Oleanty, gdzie mi zniknęła. O tym, że przeszukiwałam okoliczne lasy. O tym, że niektórzy z tutejszych ludzi wierzą w istnienie w górach miejsca, które nazywają Edenem, a które jest prawdopodobnie dobrze chronionym nielegalnym laboratorium genetycznym, i o tym, że miałam podstawy, by wierzyć, że to właśnie tutaj Huevos Verdes wypuściło dysymilator duragemowy. O tym, że śledziłam leśne wyprawy niektórych mieszkańców miasta w nadziei natrafienia na ślad Edenu, ale nic nie udało mi się wykryć, więc jestem przekonana, że nikt nie wie, gdzie i czy w ogóle owo mityczne miejsce istnieje.

Ostatnie zdanie było niezupełnie zgodne z prawdą. Nadal podejrzewałam, że Billy Washington coś wie. Ale to chciałam powiedzieć samemu Colinowi Kowalskiemu, któremu przynajmniej częściowo ufałam, a nie Charlotte Prescott, do której nie miałam ani krzty zaufania. Przypominała mi Stephanie Brunell. Billy to był irytujący stary ciemniak, ale nie był różowym pieskiem z czworgiem uszu i ogromnymi oczyma, więc nie miałam ochoty patrzeć, jak przelatuje przez jakiekolwiek — choćby metaforyczne — barierki.

— Dlaczego nie zgłosiła pani, gdzie się pani znajduje ani też gdzie według pani podejrzeń znajduje się Miranda Sharifi, kiedy dotarła pani do East Oleanty? Albo nawet po drodze?

— Byłam przekonana, że placówka Superbezsennych jest w stanie przejąć sygnał ze wszystkich urządzeń, jakie miałam do dyspozycji.

To było czyste zagranie — nawet ANSG nie pochlebiało sobie, że w dziedzinie wynalazczości może wyprzedzić Superbezsennych. Prescott nic po sobie nie okazała.

— Naruszyła pani niemal każdy punkt regulaminu Agencji.

— Nie jestem etatowym agentem. Pracuję jako wolny strzelec na zlecenie Colina Kowalskiego i mam status informatora. Do tej pory nawet nie wiedziałaby pani o moim istnieniu, gdyby sam pani nie powiedział.

Znów nic po sobie nie pokazała. Na podobieństwo niektórych gadów potrafiła rozpostrzeć przed sobą błonę, od której odbijało się wszystko. Mimo to widziałam wyraźnie tę kobietę — wszystkie jej ograniczenia, nieustępliwość zrodzoną z przekonania o własnej wyższości. Nie mogłam jednak nic poradzić na to, że w jej obecności czułam się zupełnie bezwartościowa — a było to coś, czego nie doświadczyłam już od miesięcy. Ja w swoim wymiętym kombinezonie i ona — jakby urwała się z jakiejś holoreklamy dla Wschodniej Enklawy Central Parku. Nawet paznokcie miała idealne: genomodyfikowany róż, którego wcale nie trzeba malować.

Przepytywanie trwało. Starałam się odpowiadać najszczerzej, jak potrafiłam, na wszystkie pytania z wyjątkiem tych, które tyczyły Billy’ego. Wcale nie poprawiło mi to nastroju, który i tak był już mniej więcej podły. Robiłam to, co powinnam, to, czego potrzebowałam, to, co było właściwe, patriotyczne i dobre dla kraju — i hip! hip! hurra! Niech nam żyje pan prezydent! Nie, nie — wcale nie chciałam być cyniczna — to naprawdę było słuszne. No to dlaczego czuję się tak strasznie?

Colin Kowalski dotarł na miejsce koło dziewiątej wieczorem. Nadal przebywałam w areszcie domowym — czy jak to tam zwał — ale Charlotte Prescott najwyraźniej wyczerpał się zapas pytań. Pas żywieniowy znów był na chodzie, obsługując kolejkę wygłodniałych, zerkających ciekawie na pole Y, z którego powodu musieli tłoczyć się w jednej części kafeterii, ale nic nie mogli dostrzec, ponieważ zewnętrzna warstwa przepuszczała obraz tylko do wewnątrz.

— Colin. Cieszę się, że jesteś.

Był zły i wcale tego nie krył, choć panował nad sobą doskonale. Miał u mnie punkty za jedno, drugie i trzecie.

— Powinnaś była skontaktować się ze mną jeszcze w sierpniu, Diano. Może wcześniej udałoby się nam zatrzymać uwalnianie dysymilatora duragemowego.

— A teraz potraficie to zrobić? — zapytałam, ale nie odpowiedział. Złapałam go za klapy — a właściwie za coś, co uchodzi za klapy w tegorocznych modelach — i powiedziałam powoli i bardzo wyraźnie: — Coś już znaleźliście. Colin, musisz mi powiedzieć, co takiego znaleźliście. Musisz. W końcu to ja was tutaj doprowadziłam, a poza tym nie masz żadnych istotnych powodów, żeby mi nie mówić. Sam dobrze wiesz, że i tak pełno tu już reporterów.