Выбрать главу

Przemyśliwał to sobie przez chwilę.

— Ale, doktor Turner…

— Nie jestem lekarzem, Billy — przerwałam mu, znużona. — Właściwie niczym nie jestem.

— …jak rząd tak sobie będzie chodził i wysadzał te wszystkie nielegalne Edeny, to czy nie stracimy też jakichś dobrych rzeczy razem z tymi złymi? Bo przecież te wściekłe szopy…

— Trzeba nadzorować badania genetyczne i nanotechniczne, Billy — wtrąciłam niecierpliwie. — Albo każdy wariat będzie sobie produkował takie rzeczy jak ten dysymilator.

— A mnie się zdaje, że jakiś jeden wariat już go wyprodukował — odparował znacznie bardziej cierpko niż kiedykolwiek. — I niech pani patrzy, co się dzieje. Prawdziwi naukowcy nie umieją go zatrzymać, bo sami nie mogą robić żadnych eksperymentów!

Zakaz prowadzenia badań nad antidotum. To nie był nowy argument, już to słyszałam. Nigdy jednak od kogoś takiego jak Billy i nigdy w takiej sytuacji. Billy’emu dane było ujrzeć Eden i uznał, że zasiadający tam bogowie są nie tylko wszechmocni, ale i dobrotliwi. Zdolni znaleźć antidotum na zło, które sami stworzyli. Może i podzielałam ten pogląd — przez króciutką chwilę — w czasie rozprawy patentowej czyściciela komórek Mirandy Sharifi. Ale Superbezsenni nie popełniają pomyłek, przynajmniej nie na tym poziomie. Jeśli wypuścili dysymilator duragemowy, to cała rzecz musiała zostać starannie zaplanowana, a celem było zniszczenie cywilizacji, która darzyła ich wyłącznie nienawiścią. Nie mogłam sobie wyobrazić żadnej innej przyczyny. Co gorsza, prawie im się to udało.

— Śpij już, Billy — powiedziałam i podniosłam się, chcąc wyjść. Staruszek był jednak w nastroju do rozmowy.

— Oni nie są źli. Tamta dziewczyna, wtedy, kiedy uratowała Douga Kane’a… A teraz już ich nie ma. Edenu naprawdę nie ma. Już nigdy nie zejdę w dół tym górskim szlakiem, nie przejdę na drugą stronę strumienia, nie zobaczę, jak w skale otwierają się drzwi, i już nie wejdę z nią do środka…

Zaczął bredzić. No jasne — agenci dali mu narkotyk prawdy. O co go zapytali, na to odpowiedział. Taka bezsensowna gadanina to jeden z efektów ubocznych, kiedy tego rodzaju farmaceutyki przestają działać.

— Do widzenia, Billy. Do widzenia, Annie. Ruszyłam w stronę drzwi.

Lizzie posłyszała coś w moim głosie. Szybko przysunęła się do mnie z „kurzym udkiem” w dłoni; właściwie niewiele z niej zostało poza wielkimi oczyma i chudymi dłońmi, ale już teraz wyglądała znacznie zdrowiej. Dzieci szybko reagują na poprawę żywienia.

— Vicki, jutro rano będziemy miały lekcje, prawda? Vicki?

Popatrzyłam na nią i nagle opanowało mnie zupełnie szaleńcze poczucie, że oto rozumiem Mirandę Sharifi.

Istnieje taki rodzaj pragnienia, którego sama nigdy nie doświadczyłam i nie spodziewałam się go doświadczyć. Tylko o nim czytałam. Widywałam też u innych, choć nie było ich zbyt wielu. Jest to pragnienie tak dojmujące, tak przeszywające i tak specyficzne, że nie sposób go powstrzymać — tak samo jak nie sposób powstrzymać włóczni ciśniętej nieomylną ręką prosto w twój brzuch. Włócznia, uderzając, przechyla twoje ciało. Zmienia w nim bieg twojej krwi. Od tego można umrzeć.

Mówi się, że matki czują to pierwotne cierpienie, kiedy gorąco pragną uchronić własne dzieci od śmierci. Ja nigdy nie byłam matką. Mówi się, że kochankowie czują wobec siebie to samo. Ja nigdy tak nie kochałam, mimo tych wszystkich imitacji uczuć z Claude’em-Eugenem-Rexem-Paulem-Anthonym-Russellem-Davidem. Mówi się, że artyści i naukowcy czują to wobec swoich dzieł. I właśnie to ostatnie stwierdzenie odnosiło się do Mirandy Sharifi.

To, co ja czułam do Mirandy Sharifi — od samego Waszyngtonu — to była zwykła zawiść. A ja nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Teraz jednak poczułam coś zupełnie innego. Patrząc na Lizzie, wiedząc, że rankiem opuszczę East Oleantę, widząc kątem oka, jak wielkie ciało Annie porusza się niespokojnie na swoim krześle, poczułam, że włócznia zmienia bieg mojej krwi, i konwulsyjnie przycisnęłam obie ręce do brzucha.

— Jasne, Lizzie — zdołałam wyrzucić z siebie, a w moim głosie zadźwięczał Colin Kowalski, taki szczery i taki po wołowsku lepszy, i łgał jak ostatnia świnia, jak my wszyscy.

* * *

Nad ranem, o piątej czy szóstej, obudziłam się raptownie z urywanego snu. Moje myśli wypełniał głos Billy’ego: „A teraz już ich nie ma. Edenu naprawdę nie ma. Już nigdy nie zejdę w dół tym górskim szlakiem, nie przejdę na drugą stronę strumienia, nie zobaczę, jak w skale otwierają się drzwi, i już nie wejdę z nią do środka…”

Wykradłam się ze swojego pokoju w pośpiesznie wyremontowanym hotelu. Na recepcyjnej ladzie stał już nowy terminal, ale tu ryzyko było zbyt wielkie. Poszłam do kafeterii. Przy pasie żywieniowym stała kolejka, a na środku grała z ożywieniem wołowska sieć informacyjna. Kanały dla Amatorów rzadko kiedy nadawały serwisy informacyjne. Jeśli zatem ludzie z East Olaeanty chcieli zobaczyć się w holowizji, musieli włączyć wołowską sieć.

Przycupnęłam skromnie w kąciku i oglądałam. W końcu pokazano eksplozję — sensacyjne odkrycie źródła dysymilatora duragemowego, który od tylu miesięcy trapi cały kraj — oraz zbliżenia Charlotte Prescott i Kennetha Emila Koehlera, dyrektora ANSG z Waszyngtonu. Potem jeszcze raz eksplozja. Miałam ochotę zatrzymać na chwilę obraz, ale nie śmiałam, więc tylko wsłuchiwałam się bardzo uważnie.

Grawpociąg odchodził o siódmej. Około ósmej byłam już w Albany. Na stacji znalazłam terminal biblioteki publicznej, przeznaczony dla tych Amatorów, którzy mieli mgliste pojęcie o miejscu, do którego zmierzali, i chcieli znaleźć o nim tak istotne informacje jak, na przykład, przeciętna roczna ilość opadów, lokalizacja publicznych torów skuterowych albo długość i szerokość geograficzna. Obwieszony pajęczynami znak powiedział mi, że to biblioteka publiczna Anny Naomi Coldwell. Niewielu Amatorów miało mgliste pojęcie o miejscu, do którego zdążają, a w każdym razie niewielu wiedziało, czego mogliby chcieć się o nim dowiedzieć.

Wsunęłam do środka jeden z chipów kredytowych, o którym ANSG nie miała pojęcia. Tak mi się przynajmniej zdaje. Terminal oznajmił:

— Działam. O jakim mieście, okręgu lub stanie chcesz uzyskać informacje?

— Okręg Collins, stan Nowy Jork — odpowiedziałam trochę niepewnie.

— Proszę sprecyzować swoje życzenia.

— Proszę przedstawić mapę całego regionu, zarówno fizyczną, jak i polityczną.

Kiedy ukazała się mapa, kazałam powiększyć niektóre jej sekcje; raz, potem drugi. Kierowałam się napisami — mapa miała zaznaczoną długość i szerokość geograficzną.

Eksplozja, która zniszczyła nielegalne laboratorium, nie miała miejsca ani u podnóża góry, ani w pobliżu strumienia.

„A teraz już ich nie ma. Edenu naprawdę nie ma. Już nigdy nie zejdę w dół tym górskim szlakiem, nie przejdę na drugą stronę strumienia, nie zobaczę, jak w skale otwierają się drzwi, i już nie wejdę z nią do środka…”

Wierzę, że ANSG zniszczyła jakieś nielegalne laboratorium genetyczne. Wierzę też, że to z tego laboratorium wypuszczono dysymilator duragemowy. Ale bez względu na to, do kogo należało owo laboratorium, z pewnością nie był to Eden Billy’ego Washingtona. To nie był Eden u podnóża góry i przy strumieniu, nie ten Eden, który pozwolił, aby Billy zobaczył, jak otwiera się jego brama, nie ten Eden, z którego wychodzą wielkogłowe dziewczęta, żeby ratować staruszków, którzy zasłabną w lesie. Tamten Eden nadal jest na swoim miejscu.