Выбрать главу

„Stanowisz niezbędną część naszego programu, Dan. Jesteś pełnowartościowym jego członkiem”.

— No dobra — odezwał się Jimmy Hubbley, kiedy projekcja dobiegła końca. — A teraz kto mi powie, dlaczego oglądamy to nasze holo prawie każdego cholernego dnia?

— Bo my dzielimy się wiedzą po równo — odpowiedziała z żarliwą gorliwością jakaś dziewczyna. — Nie tak jak Woły.

— Dobrze, Ida — uśmiechnął się do niej Hubbley.

— Potrzebujemy znać fakty, żebyśmy mogli podejmować właściwe decyzje o naszym kraju — odezwał się jakiś mężczyzna głębokim głosem górala. — Krzewić ideę Ameryki dla prawdziwych Amerykanów. I wolę, która nas do niej doprowadzi.

— Bardzo dobrze — odpowiedział Hubbley. — Czy to nie brzmi dobrze, żołnierze?

— Ale czy to nie oznacza — zapytał ktoś niepewnie — że powinniśmy zapytać wszystkich w całym kraju, co o tym myślą? Żeby zagłosowali?

W pomieszczeniu zrobiło się niewielkie poruszenie.

— Gdyby wszyscy posiadali tę wiedzę co my, Bobby, wtedy z pewnością to właśnie by znaczyło — odpowiedział szczerym tonem Hubbley. — Ale oni nie wiedzą tego wszystkiego co my. Nie mają przywileju walki o wolność w pierwszym szeregu. Nie wiedzą, jaką broń mamy teraz po swojej stronie. Mogliby sobie pomyśleć, że ta nasza rewolucja to beznadziejna sprawa. Ale my wiemy lepiej, więc mamy obowiązek decydować za nich i działać z jak najlepszą wolą dla dobra wszystkich naszych rodaków Amerykanów.

Wszystkie głowy pokiwały potakująco. Widziałem, że każdy z nich czuje się kimś wyjątkowym — ta Ida, ten Bobby i ta Peg — kiedy tak bezinteresownie decydują o tym, co najlepsze dla ich własnego kraju. Tak jak robił to przed nimi Francis Marion.

Słyszałem w głowie głos Mirandy: „Oni w żaden sposób nie mogą pojąć biologicznych i społecznych konsekwencji naszego projektu, Dan, tak samo jak ludzie w czasach Kenzo Yagai nie mogli przewidzieć konsekwencji społecznych odkrycia taniej i wszechobecnej energii. Musiał wystąpić o krok do przodu i opracować swój projekt na bazie opartych na najlepszych informacjach przewidywań. Podobnie my; oni naprawdę nic z tego nie pojmą, dopóki to się nie stanie”.

Bo byli tylko zwykłymi normalnymi. Tak jak Dan Arlen.

Nastąpiła długa chwila ciszy. Ludzie wiercili się albo siedzieli nienaturalnie nieruchomi. Strzelali po sobie oczyma, po czym błyskawicznie odwracali wzrok. Czułem, jak tężeje mój własny grzbiet. Całe to napięcie nie może się przecież brać z holofilmu, który oglądają prawie każdego cholernego dnia.

— Powiedziałem: nie wiedzą, co posiadamy, i to szczera prawda. Ale niedługo się dowiedzą, to pewne jak jasna cholera. Cambell, przyprowadź go tutaj.

Campbell wyłonił się z jednego z niezliczonych korytarzy, wlokąc ze sobą skutego kajdankami nagiego Amatora. Przy potężnym Campbellu mężczyzna prezentował się mizernie, zwłaszcza że wydawał się jeszcze niższy, bezskutecznie próbując się opierać. Zgarbił się, a bose pięty na próżno zapierały się o podłogę. Nie wydał przy tym nawet najlżejszego dźwięku.

— Czy robokamera gotowa? — zapytał Hubbley.

— Właśnie ją włączyłem, Jimmy — odpowiedział ktoś zza jego pleców.

— To dobrze. Jak wszystkim wam wiadomo, ten film jest z tych, których nie można montować, bo wszystko się przy tym zniszczy. A wy tam, widzowie, wy też o tym wiecie. Synu, patrz na mnie, kiedy mówię.

Jeniec podniósł głowę. Nawet nie próbował zakryć genitaliów. Ku swemu przerażeniu dostrzegłem, że jego niski wzrost to wcale nie rezultat kiepskich genów — był jeszcze chłopcem. Miał trzynaście, może czternaście lat i był genomodyfikowany. Znać to było po jaskrawej zieleni jego oczu i ostrym, przyjemnym dla oka zarysie szczęki. Ale nie był Wołem. Był technicznym, potomkiem tych rodzin z pogranicza klas, których nie stać na pełny zestaw genetycznych modyfikacji razem z drogim podwyższaniem IQ, ale które aspirują do życia innego niż amatorskie. Tacy ludzie kupują zwykle swoim dzieciom modyfikacje wyglądu, a kiedy te dzieci dorastają — zwykle dość wcześnie — wykonują usługi gdzieś pośrodku między pracą robotów a umysłową pracą Wołów. Z nich właśnie składała się cała moja ekipa koncertowa. Na Huevos Verdes — choć można się o to spierać — rolę technicznego pełni Jason, wnuk Kevina Bakera, mimo że jest Bezsennym.

Chłopiec był przerażony.

— Jak nazwał generała Francisa Mariona jeden z jego młodych poruczników? — zapytał Hubbley, zwracając się do reszty.

— Paskudnym, złośliwym, krzywonogim i krzywonosym sukinsynem! — pospieszyła z odpowiedzią Peg.

— Bo widzisz, synu — wyjaśnił chłopcu Hubbley — generał Marion nie był genomodyfikowany. Był taki, jakim zechciał go stworzyć Pan. A stał się największym bohaterem, jaki kiedykolwiek żył w tym kraju. Curtis, co mawiał generał Marion o swojej polityce, kiedy wojska wroga były zbyt liczne, żeby mógł zaatakować je bezpośrednio?

— „A jednak naciskałem na nich tak mocno — odezwał się natychmiast człowiek po mojej lewej — żeby po dłuższym czasie zupełnie ich złamać”.

— Ano właśnie. „Naciskałem na nich tak mocno, żeby zupełnie ich złamać”. I to właśnie mamy zamiar zrobić z wami, widzowie, tam na zewnątrz. Będziemy na was naciskać. Ten tu człowiek to pojmany wróg, pracownik kliniki genomodyfikacji. To właśnie tam zabierają rodzice swoje niewinne, nie narodzone dziecięta, żeby zmienić je w coś nieludzkiego. Swoje własne dzieci. Dla niektórych z nas to cholernie niepojęta rzecz.

Miałem ochotę powiedzieć, że genetyczna modyfikacja in vitro ma miejsce, zanim jeszcze pojawią się jakieś „dziecięta”, że dokonuje się jej na zapłodnionym jajeczku utrzymanym w sztucznej biostazie. Ale język dosłownie przyrósł mi do podniebienia. Chłopiec wpatrywał się nieruchomo przed siebie jak przychwycony światłami samochodu królik.

— Tak, moglibyście sobie pomyśleć, że ten chłopiec jest za młody, żeby mógł w pełni odpowiadać za swoje czyny. Ale on ma już piętnaście lat. Junie, ile lat miał bratanek generała Mariona, Gabriel Marion, kiedy zginął walcząc z wrogiem na plantacji Mount Pleasant?

— Czternaście — odpowiedział żeński głos. Ze swego wózka nie mogłem widzieć, do kogo należał.

Głos Hubbleya stał się teraz bardziej poufały, a on sam pochylił się lekko do przodu.

— Rozumiecie to wszyscy, prawda? To jest prawdziwa wojna — mówimy to z całą powagą. Mamy Ideę, jakiego kraju chcemy, i mamy Wolę, żeby doprowadzić do jego powstania. Nie liczy się żaden osobisty koszt. Earl, opowiedz wszystkim widzom i tym z ANSG o pani Rebece Motte.

Człowiek odziany w purpurowy kombinezon wstał niezgrabnie i stanął z rękoma zwieszonymi po bokach. — Jedenastego maja…

— Dziesiątego maja — poprawił Hubbley, lekko zirytowany. Nie chciał żadnych nieścisłości na tej niemożliwej do poprawienia taśmie. Przywołany w ten sposób do porządku Earl nabrał powietrza w płuca i zaczął jeszcze raz:

— Dziesiątego maja generał Marion wraz ze swymi ludźmi zaatakował plantację Mount Pleasant, bo Brytyjczycy zajęli ją na swoje kwatery. Właścicielce i jej dzieciom kazali się wynieść do drewnianej chałupy. Dom był tak dobrze ufortyfikowany, że nie można go było zaatakować bezpośrednio, więc generał zadecydował, że podpalą go płonącymi strzałami. Ale nie mieli ani dobrego łuku, ani strzał. Light-Horse Harry Lee, który współpracował wtedy z generałem Marionem, poszedł, żeby powiedzieć pani Motte, że muszą spalić jej dom. A ona weszła do swojej chałupy i wyszła stamtąd z pięknym łukiem i strzałami — prawdziwymi, wołowskimi. A o swoim domu powiedziała: „Nawet gdyby był pałacem, powinien spłonąć”.