— Marion wcale…
— Mów: generał Marion! — huknęła na mnie Peg. Łypnęła okiem na Hubbleya jak pies, który ma nadzieję, że pan poklepie go łaskawie po głowie. Hubbley uśmiechnął się, ukazując wszystkie swoje połamane zęby.
I to właśnie tacy ludzie uwolnili dysymilator duragemowy, żeby zniszczyć cywilizację. Tacy ludzie.
A cywilizacja naprawdę się rozpadała. Holoterminal w ogólnej sali odbierał wołowskie sieci informacyjne. Rzadko który grawpociąg jeździł jeszcze według rozkładu, szczególnie poza granicami wielkich miast. Większość techników skierowano w najgęściej zaludnione regiony, gdzie mieszkało najwięcej wyborców. I gdzie istniało niebezpieczeństwo rozruchów. Potrojono środki bezpieczeństwa w większości enklaw. Latało bardzo niewiele samolotów, co oznaczało, że państwem rządzono za pomocą telekonferencji, na odległość. Regularnie psuły się jednostki medyczne. I nie wydawały przy tym błędnych diagnoz — po prostu w ogóle ich nie wydawały.
W południowej Kalifornii rozprzestrzeniała się jakaś wirusowa epidemia. Nikt nie wiedział, czy to naturalna mutacja czy produkt bioinżynierii.
Jakiś prorok we wschodnim Teksasie ogłosił, że nastał oto Dzień Sądu. Cytował Apokalipsę według świętego Jana — fragment o czterech jeźdźcach, ale leciutko przekręcony: jeździec wojny musi zostać wypuszczony przez Amatorów Życia. Natychmiast. Kiedy stanowe służby bezpieczeńtwa próbowały go zatrzymać, on i jego wierni wysadzili w powietrze trzydzieścioro troje ludzi, używając do tego materiałów wybuchowych przeszmuglowanych z Meksyku. Tamtejszy gubernator — jak oświadczył z troską komentator — niemal na pewno stracił już szansę na reelekcję.
W Kansas w pogoni za zapasami żywności rozwalono w kawałki fabrykę sojsyntu D’Angelo, unosząc ze sobą wszystką przerobioną i nie przerobioną soję. Przy okazji zniszczono automatyczną taśmę produkcyjną o wartości trzech milionów dolarów.
Wicegubernatora południowej Dakoty zadźgano nożem podczas snu, w samym środku strzeżonej enklawy.
Amatorzy Życia z San Diego włamali się do tamtejszego światowej sławy zoo, gdzie zabili lwa i dwa elehipposy, a następnie je zjedli, ponieważ usłyszeli gdzieś przedtem, że nowa epidemia nie ima się zwierząt.
Na północnym wschodzie zapanowała przedwczesna zima. Przy nieczynnych grawpociągach małe miasta zostały odcięte od świata i dostaw żywności. Ludzie głodowali. W małych miastach, takich jak East Oleanta.
Gdzie się podziewa Miranda? Na co jeszcze czeka? Chyba że coś poszło nie tak w ostatnim stadium projektu. Chyba że agenci ANSG odkryli Eden, wytropili go idąc śladem plotek, rozsiewanych ostrożnie po amatorskich miasteczkach.
Chyba że istniało jeszcze coś, o czym ona i ci z Huevos Verdes mi nie powiedzieli.
Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle ma zamiar po mnie przyjść.
— Wielkość konstytucji polega na tym, że nadaje Wolę zwykłym ludziom — oświadczył Jimmy Hubbley, a jego jasne oczy rozbłysły.
„Wielkość konstytucji polega na zagwarantowaniu równowagi sił i systemu wzajemnej kontroli” — zwykła mawiać Leisha.
Leisha. Która. Nie. Żyła.
Ciemna kratownica w mojej głowie zwinęła się ciasno jak parasol; nieprzenikalna, przecinała mnie od środka cienką, ostrą linią.
A jak równowaga sił i system wzajemnej kontroli ma się do Huevos Verdes?
— Powoź mnie jeszcze raz po korytarzach — zwróciłem się do Peg.
Siedziała zgarbiona na krześle w ogólnej sali i oglądała wyścigi skuterowe gdzieś w Kalifornii. W każdym razie w tej jej części, w której nie było zarazy.
— Nie chce mi się nigdzie cię wozić. Już widziałeś wszystko, co miałeś widzieć.
— W porządku. W takim razie pojadę sam. — Odjechałem wózkiem kawałek dalej. Nie śmiałem ćwiczyć mięśni górnej połowy ciała, nawet wtedy, kiedy zamykała mnie na noc. Nie umiałem wypatrzyć nadzorujących mnie kamer, ale byłem pewien, że gdzieś muszą być. Poprzestałem na ukradkowym podnoszeniu ciała o kilka cali nad poręcze fotela — kilka razy dziennie podnosiłem w ten sposób swoje bezużyteczne nogi, pilnie dbając, by za każdym razem robić to w innym miejscu.
— Ej, ty, czekaj no!
Peg westchnęła ciężko i dźwignęła się z krzesła. Brutalnie pchnęła wózek do przodu.
Biały korytarz z szeregiem zamkniętych, nie oznaczonych drzwi.
Następny biały korytarz z szeregiem zamkniętych, nie oznaczonych drzwi.
I kolejny biały korytarz z szeregiem zamkniętych, nie oznaczonych drzwi. Platforma wejściowa, strzeżona przez Campbella, który spał, ale niezbyt mocno. I kolejny biały korytarz z…
Ze ściany zwisał strzęp sukni ślubnej Abigail.
— Niech to cholera! — wykrzyknęła Peg z większą energią niż kiedykolwiek przedtem. — Ta durna krowa niczego nie potrafi utrzymać w porządku! Wszędzie pełno tego dziadostwa!
Zerwała gwałtownie ze ściany nieduży prostokąt i podarła na kawałki. Twarz miała upstrzoną cętkami wściekłej czerwieni. W oczach pojawiły się łzy.
Skąd na nanościanie wzięło się coś, o co zaczepiła się koronka?
— Co za durna dziwka! — klęła Peg. Coś znajomego uderzyło mnie w jej głosie.
— Oho, Peg — odezwałem się. — Ktoś tu jest zazdrosny.
— Zamknij się, ty!
Powiększającym punktem na rogówce przyjrzałem się ścianie. To nie błąd w nanoprogramowaniu, tylko grudka dobudowana później, za pomocą innego nanoskładacza. Ale po co?
Żeby mógł się na niej przyczepić prostokąt koronki?
Każdy prostokąt jest inny. Tak już zaprojektowano tę koronkę. Żeby powstał z niej unikalny wzorek w sukni ślubnej w starym stylu.
Żeby powstał kod?
Peg doszła już do siebie, ale nadal miała zaczerwienione oczy. Wsunęła podarty kawałek koronki do kieszeni swego straszliwie nietwarzowego turkusowego kombinezonu. Jej usta wygięły się w cierpieniu, ale przez moje myśli nie przemknął ani jeden kształt współczucia. Peg nie wie, co to prawdziwe cierpienie. Peg nie widziała, jak umiera Leisha, w żółtej bluzce oblepionej błotem i z dwoma czerwonymi punkcikami na czole.
— No, jedźmy już — rzuciła Peg niecierpliwie, jakby ten postój zdarzył się z mojej winy.
Kod. Te kawałki koronki to musiał być kod. Bo cóżby innego w miejscu, gdzie każde działanie i każde spotkanie odbywało się pod ścisłym nadzorem, a każdego zachęcano, by był porządny i podnosił z podłogi najmniejszy śmieć, ponieważ generał brygadier Francis Marion był najporządniejszym skurwysynem, jaki kiedykolwiek atakował armię brytyjską.
Ilu ludzi było w to zamieszanych? Z całą pewnością Abigail i Joncey. Kto jeszcze? Czy był z nimi ktoś z zewnątrz?
W myślach jeszcze raz ujrzałem tamten szary kanister. I pieczęć: Własność armii Stanów Zjednoczonych. Ściśle tajne. Uwaga, niebezpieczeństwo!
— No — warknęła Peg, kiedy dotarliśmy z powrotem do ogólnej sali. — Wszystko już widziałeś! To teraz możemy już zostać na miejscu?