— Dość mam siedzenia w miejscu, przejedźmy się jeszcze raz — oznajmiłem. I zacząłem oddalać się tym swoim prymitywnym wózkiem inwalidzkim, słysząc, jak za mną Peg klnie wszystko w żywy kamień.
Po trzech dniach nieustannego objeżdżania zobaczyliśmy pewnego razu, jak otwierają się drzwi kwatery Hubbleya i wychodzą stamtąd Hubbley z Abigail. Kiedy Abigail ujrzała Peg, spuściła oczy, uśmiechnęła się i udała, że dopina rozporek spodni.
Peg była za mną, więc nie mogłem dojrzeć jej twarzy, widziałem za to jej wielkie, szorstkie ręce na uchwycie mojego wózka. Po zaciśnięciu się tych dłoni — zwyczajowym już, opanowanym — poznałem, że od dawna wie o Hubbleyu i Abigail. No jasne. Każdy musiał o tym wiedzieć, nic nie ukryje się w miejscu takim jak to. Joncey musiał się z tym pogodzić. Może to właśnie poprzedziło jego plany kontrrewolucji. A może sądził, że Hubbley rozdysponowuje swoje geny w ten dozwolony, naturalny sposób po to, żeby poprawić ludzki genotyp. A sam Hubbley z kolei pewnie sądził, że w ten sposób rozprzestrzenia geny Francisa Mariona przy pomocy wszystkich co ładniejszych żołnierek z poczuciem obowiązku wobec Woli i Idei.
— Dobry wieczór, Peg — rzucił Hubbley, a Abigail uśmiechnęła się z fałszywą skromnością. W moich myślach wywoływała: kwiatki z maleńkimi śmiercionośnymi ząbkami w słonecznozłotych środkach.
— Dobry wieczór, pułkowniku Hubbley — wykrztusiła Peg. No proszę: a ja nawet nie miałem pojęcia, że awansował.
W porze obiadowej ogólna sala pełna była ludzi. Abigail siedziała z przyjaciółmi, roześmiana, i zszywała swoją koronkową suknię ślubną. Była figlarna i zarumieniona. Nad nami, w tym świecie, który znałem teraz wyłącznie z przekazów holowizyjnych, zaczynał się listopad. To już mój sześćdziesiąty siódmy dzień w podziemiu, a Miranda wciąż się nie zjawia.
Joncey stał przy grupce hazardzistów, przyglądając się, jak grają w diabła. Dwunastościenne kości z jakiegoś błyszczącego metalu rozbłyskiwały wyrzucane ponad głowami siedzących. Wszyscy śmieli się i przekrzykiwali. Peg siedziała na krześle przygarbiona, z pustym wyrazem twarzy, a jej szorstkie dłonie zwisały niedbale z kolan. Poprosiłem ją o papier i długopis, co najpierw wydało jej się podejrzane, a potem oburzyło.
— Po co? Przecież masz swoją bibliotekę!
— Chcę sobie coś zapisać.
— Możesz to powiedzieć do terminala, a on ci to zachowa.
— Chcę to sobie zapisać. Na papierze.
Wzbudziłem jeszcze większą podejrzliwość.
— Umiesz pisać?
— Tak.
— Wydawało mi się, że pułkownik Hubbley mówił, że nie jesteś Wołem.
— Byłem w wołowskich szkołach. A ty nie umiesz czytać?
— Jasne, że umiem!
I pewnie umiała, przynajmniej trochę. Dzieci Amatorów zwykle uczyły się odczytywać podstawowe słowa, nawet jeśli nie umiały ich zapisać. Trzeba było przecież umieć odczytać nazwy na paczkach w składzie, znaki drogowe, napisy na kuponach zakładów skuterowych. Miałem cholerną nadzieję, że jednak potrafi czytać.
Obserwował mnie, rzecz jasna, jakiś niewidoczny monitor. Pochyliłem się nad papierem, który przyniosła mi Peg — szorstkie, blade, spłowiałe arkusze, pewnie papier pakowy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś napisałem. Nigdy nie szło mi to nadzwyczajnie. Pióro ciążyło mi w palcach.
Powolutku nabazgrałem drukowanymi literami: Chistorja drógjej amerykańskiej wojny o nie podlegtoźć.
W trzy godziny później — godziny wypełnione miętoszeniem i darciem kolejnych kartek oraz niespokojnym wierceniem się na siedzeniu wózka — miałem przed sobą trzy pokreślone stronice. Opiewały one filozofię Jamesa Francisa Mariona Hubbleya, jego działalność i cele. Sam Hubbley osobiście podszedł do mnie i zawisł nad ramieniem. Ciekawe, dlaczego dopiero teraz.
— No, no, panie Arlen, jestem niezmiernie szczęśliwy, żeś się pan na tyle zainteresował naszą walką, żeby aż o niej napisać. Ale, naturalnie, chciałbym przejrzeć to, coś pan napisał. Tak dla sprawdzenia, czy wszystko się zgadza. Z pewnością mnie rozumiesz, synu.
— Czy to znaczy, że pan myśli, że ktoś to kiedyś będzie czytał? — zapytałem wręczając mu kartki.
Ledwie spojrzał na tę moją „chistorję”.
— Do diabła, to niezłe, synu. Tylko powinieneś dodać trochę więcej na temat pułkownika Mariona. Inspiracja to samo serce działania, jak tu zawsze powtarzamy.
— Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś tu coś takiego mówił.
— Hmmm — mruknął; wcale nie słuchał. Rozejrzał się z roztargnieniem po sali. Abigail nadal zaśmiewała się dźwięcznie z przyjaciółmi, szyjąc swoją odwieczną suknię ślubną. Była teraz w siódmym miesiącu, więc koronki spływały kaskadą z wypukłości brzucha. Joncey gdzieś zniknął, podobnie Campbell i doktor. Peg, która czuwała, siedząc obok mnie, wpatrywała się w Hubbleya jak w słońce. Coś się działo, tylko nie wiedziałem co.
W głowie miałem wyprężone, twarde kształty, tak zwarte, jak moja mroczna kratownica. Zaczynało brakować czasu.
Wspierając się o poręcze fotela, podniosłem tors o parę cali nad siedzenie. Wtedy przeniosłem ciężar ciała na lewą rękę tak, że w końcu wózek — nie tak stabilny jak mój stary z napędem — przewrócił się. Upadłem na Peg, która natychmiast zacisnęła ręce na moim gardle. Z całej siły walczyłem ze sobą, by nie zareagować. Każde włókienko mięśni wołało, żebym ją walnął, lecz zmusiłem się do bezruchu i dusiłem się z oczyma wywalonymi na wierzch. Pokój zafalował, pociemniał. Minęła cała wieczność, zanim Jimmy Hubbley zdołał ją ode mnie odciągnąć.
— Daj spokój, Peg, puść go, facet wcale nie walczy, po prostu się przewrócił… Peg! Puszczaj!
Puściła. Powietrze z szumem wpadło mi do płuc, zapiekło jak kwas. Zachłysnąłem się, z oczu trysnęły mi łzy.
Hubbley stał obok mnie, powstrzymując Peg, chociaż przewyższała go o głowę i niewątpliwie była odeń silniejsza. Ramieniem otoczył ją w pasie. Drugim przewrócił mój wózek do góry nogami. Wokół nas zbierali się gapie.
— Dajcie spokój, nic się nie stało. Wózek pana Arlena się przewrócił. Uspokój się, Peg, przecież on nawet nie jest uzbrojony. Nic panu nie jest, panie Arlen?
— N-nie.
— No cóż, to się zdarza. Starrett, podnieś pana Arlena i posadź na to krzesło tutaj. Gdzie Bobby? A, tu jesteś. Bobby, to twoja działka — wyprostuj ten kawałek metalu, żeby wózek pana Arlena już się pod nim nie przewracał. To przecież niebezpieczne. No, moi drodzy, zbliża się pora gaszenia świateł, ruszajcie w stronę swoich kwater.
Posadzono mnie na jednym ze stojących obok krzeseł. Bobby wyjął z kieszeni siłowe kombinerki i w piętnaście sekund wyprostował metalową podpórkę, której zginanie bez kombinerek zajęło mi dziś po południu dobre pół godziny.
Hubbley zdjął rękę z Peg, która cała się trzęsła. Wyszedł. Ja zaś zabrałem kartki z moją „chistorją” i pozwoliłem Peg zawieźć się do swojego pokoju, w którym zamknęła mnie na noc. Była szorstka, zła na siebie za tę histeryczną reakcję; cały czas rozmyślała o tym, czy inni dostrzegli, jak rozpaczliwie chciała bronić Jimmy’ego Hubbleya. Naprawdę nie zdawała sobie sprawy, że wszyscy inni widzą i kpią z jej beznadziejnej miłości. Biedna Peg. Głupia Peg. I na tę jej głupotę właśnie liczyłem.
W pokoju ułożyłem koc na pryczy tak, żeby wyglądało, że to ja tam leżę. Nie było to łatwe, bo koc był cienki. Wózek dla niepoznaki postawiłem pusty po swojej prawej stronie tak, aby był widoczny zaraz po otwarciu drzwi. Sam ułożyłem się za drzwiami — oparłem się o ścianę, bezużyteczne nogi podwinąwszy pod siebie.