Выбрать главу

Otworzyłem drzwi na oścież i wytoczyłem swój powyginany wózek na korytarz. Z poręczy odpadła wyściółka. Z pistoletem w dłoni zaczaiłem się za załomem korytarza i czekałem, aż ktoś nadejdzie. W końcu ktoś się pojawił. To był Joncey. Strzeliłem mu w pachwinę.

Krzyknął i osunął się po ścianie na podłogę. Wypłynęło zeń znacznie więcej krwi niż z Peg. Błyskawicznie podjechałem do niego i wciągnąłem go sobie na kolana; w jednej ręce ściskałem jego nadgarstki, w drugiej pistolet. Zza rogu wychynął następny mężczyzna; tuż za nim rozkołysanym krokiem szła Abigail. Dziewczyna wydała z siebie przeciągły jęk, bardziej przypominający skowyt wiatru niż ludzki głos.

— Nie zbliżajcie się, bo go zastrzelę. On będzie żył, Abby, jeśli zajmie się nim lekarz i jeśli go dostatecznie szybko wypuszczę. Ale jeśli nie zrobicie tego, o co proszę, zabiję go. Nawet jeśli wyciągniecie pistolet i mnie zastrzelicie, zdążę pociągnąć za spust.

— Zastrzel pieprzonego kalekę! — zawołał mężczyzna.

— Nie — odparła Abby.

Już odzyskała władzę nad sobą; jej oczy wciąż strzelały na boki, ale panowała nad sobą doskonale. Była urodzonym przywódcą, lepszym może nawet niż sam Jimmy Hubbley. Ale ja trzymałem na kolanach Jonceya, a ona nie była dostatecznie silna, żeby ponieść taką ofiarę.

— Czego chcesz, Arlen?

Oblizała nerwowo wargi, widząc, jak krew leje się z pachwiny Jonceya. Stracił przytomność, więc go przesunąłem, żeby uwolnić i drugą rękę.

— Wychodzicie stąd, prawda? I ci, których pozostawicie przy życiu. Zabiliście Hubbleya?

Skinęła głową. Nie spuszczała oczu z Jonceya. Przez głowę przemknęły mi niemal zapomniane kształty dziecinnej modlitwy: „Boże, proszę, niech on jeszcze nie umiera”. W oczach Abigail dojrzałem te same kształty.

— Zostawcie mnie tutaj — powiedziałem. — Tylko tyle. Zostawcie mnie tutaj żywego. Ktoś w końcu po mnie przyjdzie.

— Wezwie pomoc — wtrącił mężczyzna.

— Zamknij się — zgromiła go Abigail. — Wiesz, że nikt nie umie używać tych tam… terminali, tylko Hubbley, Carlos i O’Dealian, a oni nie żyją.

— Ale, Abby…

— Zamknij się wreszcie!

Myślała intensywnie. Przestałem czuć puls Jonceya. Zza rogu wybiegła jakaś kobieta.

— Abby, co jest? Łódź podwodna zaraz odpływa… — urwała, stając jak wryta.

Łódź podwodna! Nagle pojąłem, jak to możliwe, że ta „rewolucja” tyle czasu umiała ukryć się przed ANSG. Łódź podwodna oznacza pomoc wojska. Były w to wmieszane agencje rządowe, a przynajmniej jacyś pracujący w nich ludzie.

Własność rządu Stanów Zjednoczonych. Ściśle tajne. Uwaga, niebezpieczeństwo!

Przez jedną, okropnie długą, chwilę czułem, jakbym już nie żył.

— No, dobra! — zdecydowała się w końcu Abigail. — Oddaj mi go i zamknij się w magazynku!

— Nie zbliżajcie się — powiedziałem.

Wycofałem się do pomieszczenia z kanistrami z Jonceyem na kolanach. W ostatniej chwili zepchnąłem go na ziemię i zatrzasnąłem drzwi. Można je było zaryglować od wewnątrz, ale nie miałem wątpliwości, że Abigail będzie umiała je otworzyć. Całą nadzieję pokładałem w naglącym głosie tej drugiej kobiety, w jej panice: „Łódź podwodna zaraz odpływa!” Oby ta łódź naprawdę odpływała. Oby Abigail bardziej chciała utrzymać Jonceya przy życiu, niż chce widzieć mnie martwym. Oby te wszystkie kanistry wokół mnie nie zawierały śmiercionośnych wirusów, które można uwolnić za pomocą zdalnego sterowania…

Siedziałem tam, a serce kołatało mi w piersiach. W głowie miałem czerwono-czarne kształty, najeżone i kłujące jak kaktusy.

Nic się nie działo.

Minuty wlokły się jedna za drugą.

W końcu rozjarzył się tuż przy mnie niewielki fragment ściany. To był holoekran, z którego istnienia nie zdawałem sobie sprawy.

Niemy terminal. Ekran wypełniła twarz Abby, umazana krwią, wykrzywiona nienawiścią.

— Słuchaj no, ty, Arlen. Umrzesz tam, w podziemiu. Wszystko zapieczętowałam. Terminale są zablokowane, co do jednego. Za godzinę automatycznie wyłączy się system podtrzymywania życia. Mogłabym cię zabić już teraz, ale chcę, żebyś najpierw trochę sobie o tym pomyślał. Słyszysz mnie? Ty już nie żyjesz, nie żyjesz, nie żyjesz, nie żyjesz!!! — Z każdym słowem jej głos przechodził w krzyk. Rzucała głową na boki, a dookoła pieniły się i wrzały pozlepiane krwią włosy. Wiedziałem już, że Joncey nie żyje.

Ktoś odciągnął ją na bok i ekran pociemniał.

Uchyliłem drzwi od magazynku. Mój wózek był tak powyginany, że ledwie udało mi się przejechać przez te wszystkie korytarze. Momentami mącił mi się wzrok, aż w końcu straciłem rozeznanie, które kształty mam przed sobą, a które w głowie — z wyjątkiem kratownicy. Ona z całą pewnością tkwiła w mojej głowie. Drgnęła teraz i po raz pierwszy zaczęła się powoli rozwijać.

Znalazłem Hubbleya. Zabili go czyściutko, zupełnie z bliska. Kulka w łeb. Francis Marion, o ile pamiętam, skonał spokojnie we własnym łóżku w wyniku jakiejś infekcji.

Campbell najwyraźniej walczył. Jego wielkie ciało blokowało korytarz, poszarpane i krwawe. Leżał rozciągnięty na więzionym doktorze. Twarz doktora była jednocześnie przerażona i urażona — to przecież nie była jego wojna. Jego krew spłynęła w dół po gładkich nanotechnicznych ścianach, które zaprojektowano i wykonano tak, by nie zatrzymywały na sobie plam.

W pomieszczeniu z terminalami leżały na podłodze jeszcze dwa ciała — ukazały się moim oczom, kiedy już otwarłem wystarczającą liczbę nie oznakowanych drzwi. Kobieta o imieniu Junie i mężczyzna, którego nikt nigdy nie nazywał inaczej jak tylko „Aligator”. Ich także sprzątnięto strzałem w czoło. Żądza władzy Abigail nie miała przymieszki sadyzmu. Po prostu chciała nad wszystkim panować. Za wszystko odpowiadać. Wiedzieć, co najlepsze dla stu siedemdziesięciu pięciu milionów Amerykanów, plus albo minus tych kilka milionów Wołów.

Usadowiłem się przed terminalem i rzuciłem:

— Włącz się!

— Tak jest! — odpowiedział.

Francis Marion pokładał głęboką wiarę w żołnierskiej dyscyplinie.

Wypróbowanie wszystkiego, czego nauczył mnie Jonathan Markowitz, zajęło mi około piętnastu minut. Wypowiadałem na głos każdy kolejny krok albo wstukiwałem go ręcznie, nie rozumiejąc nic z tego, co robię. Nawet gdyby Jonathan wyjaśnił mi to kiedyś, i tak nic bym nie zrozumiał. A nie wyjaśnił. Przez moją głowę przemykały pulsujące, ostre jak szpony kształty.

— Jestem gotów do transmisji na zewnątrz, proszę pana!

Jeśli Abigail mówiła prawdę, miałem przed sobą trzydzieści siedem minut powietrza i światła w tym podziemnym bunkrze.

Ci z Huevos Verdes, przy meksykańskim wybrzeżu, zjawiliby się tu w przeciągu kwadransa. Ale czy się zjawią? Dotąd Miranda jakoś po mnie nie przyszła.

— Proszę pana, jestem gotów do transmisji na zewnątrz!

Ciemna kratownica w mojej głowie nadal się otwierała jak pączek genomodyfikowanej róży. Teraz mają takie róże, których pączki rozwijają się do końca w ciągu pięciu minut po odebraniu specjalnego bodźca; używa się ich podczas rozmaitych ceremonii. Miło na nie popatrzeć. Nieprzejrzyste romby otworów pojaśniały i rozrosły się jednocześnie. A sama kratownica rozpościerała się coraz szerzej i szerzej, aż w końcu otwarła się do końca.

W środku siedział brudny dziesięciolatek, ufny we własne siły, z oczyma rozjarzonymi blaskiem.