Nie widziałem go już całe dekady lat. Jego pewności co do raz obranego celu i upartego dążenia doń prostą drogą. Ten chłopiec był panem samego siebie. Sam podejmował decyzje, obojętny na opinię reszty świata. Nie widziałem go od dnia, w którym przybył do posiadłości Leishy Camden w Nowym Meksyku i po raz pierwszy w życiu spotkał się z Bezsenną, oddając swoje myśli we władzę lepszym od siebie. Nie widziałem go, kiedy zostałem Śniącym na jawie. Kiedy spotkałem Mirandę.
A oto znowu tu jest, ten samotny, roześmiany chłopiec, uwolniony z kamiennej kratownicy, która go więziła. Jasny, rozjarzony kształt w mojej głowie.
— Proszę pana, czy chce pan odwołać transmisję? Zostało mi trzydzieści jeden minut.
— Nie — odparłem i wypowiedziałem kod nadrzędny dla nagłych wypadków, ten, który kazano mi wykuć na pamięć i broń Boże nie zapominać, bo takiemu zwykłemu Amatorowi jak Dan Arlen łatwo było coś zapomnieć, na wypadek, kiedy znajdzie się w potrzebie.
Odebrała osobiście.
— Dan? Gdzie jesteś?
Podałem jej długość i szerokość geograficzną, uzyskane od terminalu, a także powiedziałem jej, jak wyprawa ratunkowa ma znaleźć wejście przez błotne bajorko. Mówiłem całkiem spokojnie.
— To nielegalne podziemne laboratorium. Należy do tej grupy, która uwolniła dysymilator duragemowy. Ale o tym sami wiecie lepiej ode mnie, nieprawdaż?
Nie uciekła wzrokiem.
— Tak. Przykro mi, ale nie mogliśmy ci nic powiedzieć.
— Rozumiem. — I rzeczywiście rozumiałem. Przedtem nie rozumiałem, ale teraz już tak. Po spotkaniu z Jimmym Hubbleyem. Z Abigail. Z Jonceyem. — Mam ci wiele do powiedzenia.
— Będziemy za dwadzieścia minut — odpowiedziała. — Nasi ludzie są już niedaleko.
Pokiwałem głową, przyglądając się jej twarzy na ekranie. Nie uśmiechała się do mnie; sytuacja była zbyt poważna. Spodobało mi się to. Kształty kłębiące się w mojej głowie nie zostawiały miejsca na uśmiechy. Był tam płaczący chłopiec i ludzie — wszyscy ludzie na całym świecie — w środku ciemnej kratownicy. W samym środku mojego umysłu, mojej nie chcianej odpowiedzialności.
— Tylko dwadzieścia minut — powtórzyła swoim ciepłym głosem Carmela Clemente-Rice. — A tymczasem powiedz nam, jak…
Nie skończyła — ekran pociemniał nagle; Huevos Verdes złapało mój sygnał i odcięło połączenie z ANSG.
14. Billy Washington: East Oleanta
PREZYDENT OGŁOSIŁ STAN WYJĄTKOWY TEGO SAMEGO poranka, kiedy znalazłem przy rzece martwego genomodyfikowanego królika. To było w tydzień po tym, jak poszliśmy do Coganville, a rządowi przyjechali do East Oleanty, żeby wysadzić Eden. Tylko że kiedy Annie wypuściła mnie wreszcie z łóżka, dobrze się przysłuchałem, co ludzie w kafeterii mówią o tym wysadzonym miejscu. Kilku nawet wypuściło się, żeby je sobie obejrzeć. I kiedy tylko mi je opisali, przekonałem się, że rządowi wcale nie wysadzili miejsca, w którym zeszła pod ziemię moja dziewczyna z dużą głową. To wcale nie był mój Eden.
A teraz na całym świecie tylko ja jeden o tym wiedziałem. Mimo wszystko chciałem zobaczyć to na własne oczy. Musiałem tam pójść.
— Gdzie idziesz, Billy? — zapytała ciężko zdyszana Annie. Właśnie przytaszczyła z rzeki wiadro wody do mycia. Rządowi techniczni wszystko ponaprawiali, ale już po dwóch dniach wszystko z powrotem zaczęło się psuć. Wtedy właśnie wielu ludzi wyjechało z East Oleanty grawpociągiem, zanim jeszcze zdążył się zepsuć.
Lizzie szła tuż za Annie, taszcząc drugie wiadro. Serce mi pękało na myśl o tym, jaki jestem bezużyteczny. Medjednostka powiedziała, że nie wolno mi niczego dźwigać.
— A tam, do kafeterii — skłamałem.
Annie zacisnęła wargi.
— No, chyba mi nie powiesz, że znowu chcesz iść do kafeterii. Gdzie naprawdę idziesz, Billy? Nie życzę sobie, żebyś mi się wałęsał gdzieś po lesie. To niebezpieczne. Mógłbyś znowu upaść.
— Idę do kafeterii — powtórzyłem i to już były dwa kłamstwa.
— Billy — zaczęła Annie, a po jej dolnej wardze poznałem, że znowu będzie o tym samym. — Moglibyśmy stąd wyjechać. Teraz, zaraz. Zanim znów coś wyżre duragem w pociągu.
— Ja tam w życiu nie wyjadę z East Oleanty — powiedziałem kolejny raz. Przerażało mnie, że jej odmawiam. Za każdym razem, za każdym, każdziusieńkim razem. A co, jeśli i tak wyjedzie? Beze mnie? Dla mnie to będzie koniec życia. A co, jeśli Annie po prostu weźmie Lizzie i wyjedzie?
Ja musiałem zostać. Tylko ja jeden wiem, że rządowi nie wysadzili Edenu. To doktor Turner wezwała ich do East Oleanty. Powiedziała mi o tym Lizzie. Annie nic nie wiedziała. Musiałem zostać i przypilnować, żeby doktor Turner się nie dowiedziała, że Eden wciąż jeszcze istnieje. Na pewno znów wezwałaby rządowych, żeby wrócili i dokończyli robotę. Nie wiedziałem, jak mogę powstrzymać doktor Turner — chyba tylko ją zabić, ale nie wydaje mi się, żebym mógł zrobić coś takiego. A może i bym mógł. Ale też nie mogłem odejść i zostawić tu tamtą czarnowłosą dziewczynę z dużą głową, która specjalnie dała mi zobaczyć, gdzie jest Eden, na wypadek, gdybym miał go kiedyś potrzebować. Byłem jej to winien.
A to jeszcze nie wszystko.
Więc powiedziałem do Annie:
— Zejdź ze mnie, kobieto. Idę do kafeterii, i to idę tam sam!
I zaraz wstrzymałem oddech, a w żołądku przewalał mi się mdlący strach. Ale Annie na szczęście tylko westchnęła, zdjęła kurtkę i wzięła do ręki szmatę. To właśnie było wspaniałe u Annie. Wiedziała, że są rzeczy, które człowiek po prostu zrobi i już, i nie marnowała pary na daremne kłótnie — chyba że tym kimś była Lizzie. Właściwie to od niej spodziewałem się teraz dalszych kłopotów. Ale Lizzie siedziała na kanapie z terminalem bibliotecznym na kolanach i jak zwykle coś tam studiowała. Tylko od czasu do czasu rzucała okiem na drzwi, czekając na doktor Turner, którą zaraz zasypie tysiącem pytań.
I to był ten następny powód, żeby iść teraz. Raz dla odmiany nie było w pobliżu doktor Turner.
Zapiąłem kurtkę i wziąłem do ręki laskę, którą przyniosła mi Lizzie. Dobry kawał kija. Używałbym go tak czy inaczej, bo przyniosła mi go Lizzie, ale faktycznie jest dobry. Wysoki i gruby dokładnie tak, jak trzeba. Ta Lizzie to ma oko. Kiedy tylko odwróci je na chwilę od swojej biblioteki i doktor Turner.
— Uważaj na siebie, Billy Washingtonie. Nie chcemy, żeby ci się coś stało — powiedziała Annie łagodniej, jakby wiedziała, że i tak nie pójdę do kafeterii, i jakbyśmy wcale nie pokłócili się okropnie o to, czy wyjechać z East Oleanty. Otoczyła mnie ramionami. Przez chwilkę trzymałem Annie Francy przy piersi. Oparła mi głowę tuż pod brodą, a ja zamknąłem oczy.
— Och, ty — odezwałem się idiotycznie, ale może to było w porządku, bo Annie się uśmiechnęła. Czułem na szyi, że się uśmiecha. Powiedziałem więc jeszcze raz: — Och, ty.
— Sam jesteś „ty” — rzuciła, odsuwając się ode mnie.
W jej czekoladowych oczach zobaczyłem czułość. Wyszedłem przez drzwi, jakbym spacerował po chmurach. I nawet nie czułem się już taki słaby. Nogi spisywały się lepiej, niż myślałem. Przeszedłem całą drogę, aż do samej rzeki, a serce w ogóle nie przyśpieszyło. Tylko myśli pędziły jak oszalałe.
Dlaczego nie wyjechać z East Oleanty? Annie naprawdę chciała pojechać gdzieś, gdzie Lizzie będzie lepiej. Została tylko ze względu na mnie.
A dlaczego ja uparłem się zostać? Bo ta dziewczyna z dużą głową, pewnie sama Miranda Sharifi, mogła mnie potrzebować. Mnie, Billy’ego Washingtona, który nawet nie może przynieść wody, założyć sideł na króliki ani przenieść grzejników Y tam, gdzie są potrzebne. To przecież śmieszne, kiedy o tym pomyśleć. Miranda Sharifi, z Huevos Verdes i z Edenu, miałaby potrzebować Billy’ego Washingtona.