To wcale nie jest śmieszne.
Pomacałem końcem kija miękkie błoto i oparłem się na nim, żeby swemu staremu ciału trochę ulżyć.
Sam siebie oszukuję. Bo prawda wygląda tak, że to mnie potrzebny jest Eden. W każdym razie gdzieś tam w mojej głowie. I tak naprawdę to sam nie wiem po co.
Od kilku dni mieliśmy odwilż, więc błoto nad rzeką, upstrzone łatkami śniegu, było gęste jak zupa. Świeciło słońce, a woda płynęła wysoka; zimna i zielona, pędziła naprzód jak grawpociąg. Zobaczyłem, że na śniegu leży coś ciemnego, więc powlokłem się w tamtą stronę, żeby się przyjrzeć.
To był królik. Z długimi, pazurzastymi łapkami. Leżał na boku, na białym śniegu, z wydartymi wnętrznościami. Błoto upstrzone było śladami lisich łap. Królik był rudobrązowy.
Za moimi plecami ktoś schodził po stromym brzegu. Pomacałem zwierzątko końcem laski i odwróciłem je. Brązowy królik.
— Fuj! — odezwała się doktor Turner podchodząc. — Co go zabiło?
— Lis.
— No to czemu masz taką pogrzebową minę? Z pewnością takie rzeczy zdarzają się bez przerwy na tej bożej ziemi. Myślałeś, że będziemy mogli go zjeść?
— Nie. Tego królika na pewno nie.
— No cóż. Jeśli możesz na chwilę oderwać myśli od lokalnej fauny, to mam dla ciebie wiadomość. Prezydent ogłosił stan wyjątkowy.
Wyglądała na zmartwioną. Nie odezwałem się.
— Kongres go poparł. W myśl starego, dobrego artykułu pierwszego, paragraf osiem. To ta wczorajsza rozpierducha na Wall Street… No i wykończyła się dostatecznie duża liczba budżetów stanowych, co oznacza, że nie są w stanie opłacić ławników, a to z kolei oznacza, że nawet tam, gdzie nie wybuchły jeszcze głodowe zamieszki, sądownictwo przestało funkcjonować, a to wystarczy, aby Głównodowodzący Cudny Profil uznał, że władze cywilne nie są w stanie… Cholera jasna, czy ty w ogóle wiesz, o czym ja mówię, Billy? Wiesz, co to stan wyjątkowy?
— Nie, doktor Turner.
— Prezedent zlecił armii utrzymywanie porządku. Żeby przywrócić spokój tam, gdzie wybuchły zamieszki. I to bez względu na to, jakie przy tym zastosują środki.
— Tak, doktor Turner.
Spojrzała na mnie z ukosa. Ja nigdy niczego nie potrafię ukryć.
— O co chodzi, Billy? Co jest nie tak z tym królikiem?
— Jest brązowy — odpowiedziałem o wiele wolniej, niż chciałem.
— No i? Widzieliśmy już mnóstwo brązowych królików. Lizzie mówiła mi, że nawet oswoiła sobie jednego zeszłego lata.
— Teraz nie jest lato.
A ona dalej tylko gapiła się na mnie i widziałem w jej oczach, że naprawdę nic nie rozumie. Te Woły czasem nie rozumieją najprostszych spraw.
— Ten królik to śnieżny królik. Powinien był zmienić futro. W lecie jest rudobrązowy, a w zimie biały. Mamy początek listopada. Powinien już zmienić futro.
— Zawsze tak jest, Billy?
— Zawsze.
— Jest genomodyfikowany.
Doktor Turner przyklękła i uważnie obejrzała królika. Nie było tam nic do oglądania poza tym rudobrązowym futrem. Miało prawie ten sam kolor co małe kosmyki włosów, które wymykały się spod czapki na jej kark. Zobaczyłem je, kiedy tak uklękła tuż przede mną. Mógłbym ją teraz zabić, strzaskać jej kark swoją laską — gdybym był z tych, co potrafią zabić. No i gdybym myślał, że to by się na coś przydało.
— Billy… Czy jesteś absolutnie pewien, że to futro już nie ma prawa być brązowe?
Nawet nie odpowiedziałem.
Przysiadła na piętach i zamyśliła się głęboko. Potem podniosła głowę, a miała przy tym taki jakiś diabelski wyraz twarzy, jakiego jeszcze u nikogo przedtem nie widziałem. Nie miałem pojęcia, co to ma znaczyć — wiedziałem tylko, że przypominała mi trochę Jacka Sawickiego, kiedy grał w szachy. Ludzie kiedyś podśmiewali się z Jacka, że tak lubi szachy. To przecież gra nie dla Amatora.
Potem uśmiechnęła się, nie wiedzieć dlaczego.
— Och, na me uszy i wąsiki, jak strasznie jestem spóźniony! — powiedziała, co już nie miało za grosz sensu. — Billy, musisz mnie zabrać do Edenu.
Oparłem się mocniej o swój kij. Od tego przewracania królika miał ubabrany koniec.
— Nie ma żadnego Edenu, doktor Turner. Rządowi go wysadzili.
— Nie ma żadnego królika — odpowiedziała uśmiechnięta, tym samym głosem co poprzednio i tak samo bez sensu. — W głąb króliczej nory, Billy. Ściąć im głowy. Oboje wiemy, że go nie wysadzili. Spudłowali.
Jeszcze raz popatrzyłem na zdechłego królika. Lis sporo się przy nim napracował.
— Dlaczego pani mówi, że spudłowali?
— Nieważne. Ważne jest, że naprawdę spudłowali, ja zaś muszę się dowiedzieć kilku rzeczy. A odkryłam, że jedyny sposób to iść do Edenu i o nie zapytać. Przyjemnie i bezpośrednio, nie sądzisz? Zabierzesz mnie do nich?
Wybrałem sobie punkt na rzece i twardo się tam zapatrzyłem. Gapiłem się tak dłuższą chwilę. Nie, ja nie mam zamiaru wdawać się w żadne dyskusje z Wołami. Człowiek nie ma szans, żeby z nimi wygrać. I nie mam też zamiaru zabierać jej do Edenu. Już raz wezwała rządowych, żeby go wysadzili, więc równie dobrze może to zrobić jeszcze raz. Ode mnie nic się nie dowie.
Po kilku chwilach doktor Turner wstała i otarła błoto z kolan.
— W porządku, Billy. Jeszcze nie teraz. Ale zrobisz to, jestem pewna, kiedy coś się wydarzy. A coś wydarzy się na pewno. Superbezsenni nie bez powodu wypuszczają genomodyfikowane króliki, które każdemu rzucą się w oczy. To wiadomość, a jej znaczenie wkrótce stanie się jasne. Wtedy powrócimy do naszej dyskusji.
— Nie ma tu nic do dyskutowania — powiedziałem i mówiłem to zupełnie serio. Z nią na pewno nie będę dyskutował. Nieważne, ile jeszcze znajdziemy genomodyfikowanych królików.
Słońce stało teraz niżej i powietrze pochłodniało. A mój spacer i tak już diabli wzięli. Bez pośpiechu wspiąłem się po nadrzecznej skarpie. Doktor Turner już wiedziała, że lepiej nie narzucać mi się z pomocą.
Lizzie tańczyła po całym mieszkaniu, wykąpana i czyściutka, i wymachiwała swoim terminalem.
— Dowód Godela! — wyśpiewywała, jakby to była jakaś piosenka. — Dowód Godela, Billy!
Była taka sama jak doktor Turner z tymi wąsikami i króliczymi norami. Ale mimo wszystko cieszyłem się, że jest taka szczęśliwa.
— Patrz, Vicki, patrz, co się dzieje, jeśli weźmiesz ten wzór i tak przelecisz nim przez te liczby…
— Niech pan da mi się choć rozebrać, panie Godel — odpowiedziała jej doktor Turner tak samo bez sensu jak wtedy nad rzeką. Ale przy tym uśmiechała się do Lizzie.
A mała nie umiała ustać w miejscu. To, co tam miała w tym swoim terminalu, musiało bardzo ją cieszyć. Złapała moją laskę i zaczęła z nią tańczyć jak z chłopakiem. Potem wepchnęła ją pod siebie i zaczęła na niej jeździć jak na drewnianym koniku. W końcu uniosła ją nad głową jak flagę. Po tym wszystkim nie potrzebowałem pytać, czy Annie jest w domu.
— No dobrze, zobaczmy ten dowód Godela — powiedziała doktor Turner. — Czy weszłaś w zmienne Svena Bjorklinda?
— No jasne — odpowiedziała drwiąco Lizzie.
Nie mogłem od niej oczu oderwać. Była jak światło. Jak słońce. Moja Lizzie.
A już następnego ranka była tak chora, że nie mogła się ruszać.