To nie wyglądało jak żadna z chorób, które znałem, a już na pewno nie tak jak tamta gorączka w sierpniu. Lizzie miała teraz straszną sraczkę. Z krwią. Annie ciągle opróżniała i myła kubeł, ale i tak w całym mieszkaniu okropnie cuchnęło. Razem przesiedzieliśmy przy niej całą noc. O świcie przestała nawet płakać. Leżała tylko z otwartymi oczyma, które nic już nie widziały. Byłem przerażony. A ona tylko leżała.
— Idę po doktor Turner — powiedziałem do Annie. — Jest w kafeterii, ogląda wiadomości o stanie…
— Sama dobrze wiem, gdzie ona jest! — warknęła Annie, bo tak się strasznie martwiła i tak strasznie była wymęczona. — Siedzi tam już całą noc, no nie? Ale Lizzie nie potrzeba wołowskich lekarzy, tym razem nasza medjednostka działa.
Już nawet nie mówiłem, że to właśnie Woły wymyśliły medjednostki. Sam za bardzo się bałem. Lizzie jęknęła i zesmoliła się do łóżka.
— Lepiej idź i obudź Pauliego Cenverno. Przyniosę ją, jak tylko ją umyję.
Paulie Cenverno był naszym burmistrzem po śmierci Jacka Sawickiego. Paulie ma u siebie kod do kliniki. Złapałem swoją laskę i ruszyłem najszybciej, jak mogłem, do bloku, w którym mieszkał Paulie.
Na dworze było szaro i zimno, ale jakoś tak pięknie pachniało i nie wiedzieć czemu zacząłem się teraz jeszcze bardziej bać o Lizzie. W połowie ulicy spotkałem doktor Turner. Była taka zmęczona i zmartwiona, że jej piękna genomodyfikowana twarz wyglądała teraz zupełnie przeciętnie.
— Billy? Co się dzieje? — Złapała mnie za ramię. — Twoja twarz… Lizzie? Czy to Lizzie?
— Jest bardzo chora. Tak szybko jej się pogarsza… Ona umrze!
Samo mi się wyrwało. Wydawało mi się, że zaraz zemdleję.
— Sprowadź Pauliego, niech otworzy klinikę. Ja pomogę Annie — krzyknęła tylko i już jej nie było, biegła tak prędko, jak i ja kiedyś potrafiłem.
Paulie zerwał się od razu. Zanim dotarliśmy do kliniki, Annie i doktor Turner już tam były. Doktor Turner trzymała na rękach Lizzie. A ona płakała. Jej biedne nogi zwisały jak połamane gałązki.
Poczułem w żołądku rozżarzone węgle. Tak strasznie się bałem. Żadna normalna dziecięca choroba tak szybko się nie rozwija.
Ta nasza klinika to nic innego jak tylko zaryglowana szopa z pianki budowlanej, na tyle duża, żeby mogła pomieścić jednostkę medyczną i czworo czy pięcioro ludzi, stojących dookoła.
— Połóżcie ją tutaj… — mówił Paulie, ale sam wiedział niewiele więcej niż my i tak samo był przestraszony.
Doktor Turner położyła Lizzie na kozetce medjednostki i wsunęła ją do środka. Widzieliśmy Lizzie przez przejrzyste plastiszyby okna. Powchodziły w nią jakieś igły, ale Lizzie nie krzyknęła. Wydawało się, że w ogóle nie czuje, co się z nią dzieje.
Minęło kilka minut. Lizzie nawet nie drgnęła. Wyglądała prawie, jakby spała. W końcu medjednostka odezwała się:
— Ta jednostka nie jest dostatecznie kompetentna, żeby postawić diagnozę. Taka konfiguracja wirusowa nie została zarejestrowana w jej plikach. Aplikuje się szerokospektrowe leki antywirusowe i wspomagające antybiotyki…
Było tego jeszcze więcej, ale nikt nigdy nie słucha medjednostek. Po prostu mają człowieka postawić na nogi i już.
Doktor Turner skoczyła jednak, jakby ją kto postrzelił. Odsunęła na bok Pauliego i zaczęła gadać z medjednostką.
— Dodatkowe informacje! Konfiguracja wirusowa której klasy?
— Przekroczono możliwości komunikacyjne jednostki. Jednostka ta może odpowiadać na pytania szczegółowe tylko po otrzymaniu polecenia manualnego.
Doktor Turner znów coś powiedziała do medjednostki i po chwili z boku wysunęła się konsoleta, której nigdy przedtem nie zauważyłem. Był tam ekran i klawiatura. Doktor Turner zaczęła coś szybko wpisywać. Potem zapatrzyła się w ekran.
— Co to jest? — pytała Annie. — Co jest Lizzie? — Jej głos brzmiał cicho i niepewnie. Zupełnie nie jak głos Annie.
Tym razem doktor Turner nie wyglądała, jakby grała w szachy. Tym razem wyglądała, jakby czuła w żołądku to samo co ja. Kości policzkowe sterczały w jej twarzy tak wyraźnie, jakby ktoś je tam narysował.
— Billy… Czy Lizzie dotykała końca twojej laski? Tego końca, którym ty dotykałeś brązowego królika?
Zobaczyłem w myślach, jak Lizzie tańczy po mieszkaniu z moją laską, jak jeździ na niej jak na koniu, jak wymachuje nią, wyśpiewując o tych swoich dowodach Godela. Coś przewróciło mi się w żołądku i przez chwilę myślałem, że zaraz zwymiotuję.
— Tak. Bawiła się…
Doktor Turner osunęła się na ścianę, a po chwili odezwała się schrypniętym głosem:
— To nie Eden. To nie Eden wyprodukował tego królika. To ci drudzy, ci z nielegalnego laboratorium, ci, którzy wypuścili dysymilator… Słodki Jezu piekielny…
— Niech pani nie bluźni — ofuknęła ją Annie, ale bez zwykłego ognia. Oczy miała teraz tak samo duże jak oczy Lizzie. Lizzie, która niedługo umrze.
— Eden? Co znów za Eden? — odezwał się Paulie, z twarzą taką jakąś skurczoną.
Doktor Turner patrzyła teraz na mnie. Te jej oczy, genomodyfikowane, fioletowe, tak samo nienaturalne jak brązowy królik w środku śnieżnego listopada, wcale mnie nie widziały. Jestem pewien. Widziała coś innego i mówiła przy tym coś, co już było zupełnie bez sensu.
— Różowy pudel. Różowy pudel z czterema uszami i hiperwielkimi oczyma…
— Co? — zdumiał się Paulie Cenverno. — Co znów za pudel?
— Różowy pudel. Prawie rozumny. Zawsze do usług.
— Spokojnie, spokojnie — odezwałem się do niej, bo gadała, jakby straciła rozum, a ja właśnie zdałem sobie sprawę, że będzie mi potrzebna. I to przytomna. Musi ponieść Lizzie. Nie, Annie też może to zrobić. Ale nie, Annie nie była teraz w stanie jej nieść. No to Paulie. Ale Paulie już wycofywał się chyłkiem z budynku kliniki. Działo się tu coś dziwnego i jemu się to nie podobało, a kiedy Pauliemu coś się nie podoba, to szybciutko próbuje znaleźć się od tego jak najdalej. To nie Jack Sawicki.
A poza tym i tak nie było sposobu, żeby ją powstrzymać od pójścia naszym śladem — musiałbym chyba ją zabić, a tego nijak nie mogłem zrobić. Nawet gdybym się zmuszał. No i kiedy będzie niosła Lizzie, nie będzie mogła strzelić z jakiegoś swojego pistoletu, kiedy otworzą się drzwi Edenu.
Oczy doktor Turner jakby się przejaśniły. Znów mnie widziała. I pokiwała głową.
Jeszcze raz popatrzyłem w okienko medjednostki. Lizzie dostawała właśnie jakiś plaster z lekarstwem, choć przecież medjednostka sama mówiła, że to nie jest odpowiednie lekarstwo. Pewnie nic więcej nie może zrobić. W końcu to tylko robot.
A dziewczyna z dużą głową, która uratowała życie staremu Dougowi Kane’owi i zabiła wściekłego szopa, nie jest przecież robotem.
No i w końcu miałem teraz zrobić to, czego przysięgałem nie zrobić nigdy w życiu: zabrać doktor Turner do Edenu.
Kiedy wychodziliśmy, właśnie wschodziło słońce. Szedłem przodem, wspierając się o inny kij, który doktor Turner odłamała z klonu. Ona sama niosła teraz owiniętą w koce Lizzie. Na końcu szła Annie — szła potykając się przez las, do którego przedtem nigdy by nie weszła. Chyba płakała. Nie mogłem się obejrzeć, bo może to był ten beznadziejny rodzaj babskiego płaczu, kiedy jest już zupełny koniec, a tego bym nie zniósł. Jeszcze nie koniec. Przecież idziemy do Edenu.
Na niebie widać było teraz wszystkie kolory ogniska z sosnowych gałęzi.
Próbowałem prowadzić je tak, żeby śnieg nie był zbyt głęboki. Kilka razy się pomyliłem i po kolana wpadłem w zagłębienie pełne śniegu. Ale nic się nie stało, bo tylko ja w nie wpadłem. Właśnie po to trzymałem się dobrze w przodzie. Ale mimo wszystko za każdym razem, kiedy wpadłem, czułem, że serce zaczyna mi bić troszkę szybciej, a kości bolą mnie trochę mocniej.