Dobrze, że mieliśmy akurat kilka dni odwilży. Sporo śniegu stopniało, zwłaszcza w nasłonecznionych miejscach. Gdyby nie ta odwilż, to sam nie wiem, jak dalibyśmy radę przejść przez góry.
Lizzie jęknęła, ale się nie obudziła.
— Chwilka, Billy… — wysapała po jakiejś godzinie doktor Turner. Zatrzymała się w słonecznym miejscu i opadła na kolana. Lizzie złożyła sobie na podołku. Sam byłem zaskoczony, jak dała radę tyle ją nieść — Lizzie już nie była taka lekka jak w zeszłym roku. Musi być silniejsza, niż wygląda. Genomodyfikowana.
— Nie mamy żadnych chwilek do stracenia! — krzyknęła Annie, ale tamta nie zwróciła na nią uwagi, nawet nie spojrzała. Może była zbyt zmęczona, żeby się rozzłościć. W końcu nie spała całą noc, bo oglądała te swoje wiadomości o stanie wyjątkowym. Ale wydaje mi się, że po prostu wiedziała, jak strasznie Annie się boi.
— Ile… jeszcze?
— Jeszcze godzinka — odpowiedziałem, choć było o wiele więcej. Mieliśmy słaby czas. — Da pani radę?
— Ja… jasne.
Doktor Turner wstała, walcząc z bezwładną Lizzie, która zwisała ciężko jak worek.
Las nigdy w życiu nie wydawał mi się taki ogromny.
Po chwili ból zaczął po prostu żyć w moich kościach jak jakieś małe zwierzątko. Wgryzał się w moje stopy i kolana, i w to ramię, które trzymało laskę. A potem zaczął się wgryzać gdzieś blisko serca.
Nie mogłem stanąć.
Wspięliśmy się teraz wyżej po lesistej stronie góry. Drzewa i krzaki rosły coraz gęściej. Nie było już słonecznych polanek. Nie mogłem prowadzić tą samą drogą, którą szliśmy kiedyś ja i Doug Kane; za dużo tam śniegu. Ta droga była dłuższa i cięższa, ale dało się przejść.
Szliśmy tak prawie do samego południa. Doktor Turner kazała nam się zatrzymać i zjeść coś z tego, co przygotowała Annie. Jedzenie miało smak błota. Sama dopilnowała, żebym zjadł swoją porcję. Lizzie nic nie mogła przełknąć. Dalej się nie ruszała, ale ciągle jeszcze oddychała. Roztopiłem lampą trochę czystego śniegu i polałem wodą jej usta. Były zupełnie sine.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…
Doktor Turner z niedowierzaniem wpatrzyła się w mamroczącą Annie. Myślałem, że powie coś ostro o tym, kto właściwie daje Amatorom ich powszedni chleb, tak jak to słyszałem u innych Wołów. Woły nie są specjalnie religijne. Ale nic nie powiedziała.
— Ile jeszcze, Billy?
— Już niedługo.
— Mówisz to już od dwóch godzin!
— Już niedługo.
I znów ruszyliśmy w drogę.
Kiedy szliśmy szlakiem do tamtego potoku, przez jedną paniczną chwilę wydawało mi się, że to nie tu. Wyglądało tu tak jakoś inaczej. Szlak był teraz pasmem gładkiego błota, a potok wprawdzie rwał bystro, ale tamowały go opadłe gałęzie i kra, przez co wydał mi się szerszy. Szliśmy, ślizgając się po błocie, w dół. Doktor Turner jedną ręką przytrzymywała przerzuconą przez ramię Lizzie, drugą czepiała się mijanych drzew, żeby nie upaść. Ostrożnie przebrnęliśmy strumień. Drugi brzeg był płaski, prawie pusty; rosła tu tylko jedna brzoza i jeden dąb, szeleszczący na wietrze zeszłorocznymi liśćmi. To moje znaki rozpoznawcze. Byliśmy na miejscu.
Nic nie było widać. Nic się nie wyróżniało. Potok, błoto, półka skalna i górskie zbocze. Nic.
— Billy? — odezwała się Annie tak cicho, że ledwie ją dosłyszałem. — Billy?
— To co teraz robimy? — zapytała doktor Turner. Opadła na ziemię, nurzając Lizzie w błocie, zbyt zmęczona, żeby to zauważyć.
Rozejrzałem się dookoła. Potok, błoto, półka skalna i górskie zbocze. Nic.
Niby dlaczego Superbezsenni mieliby wpuścić do siebie dwójkę zabłoconych Amatorów, jednego Woła-zdrajcę i umierające dziecko? No, niby dlaczego?
To w tej właśnie chwili zrozumiałem, czym właściwie jest to piekło, o którym tyle mówi Annie.
— Billy?
Opadłem na skałę. Nie mogłem dłużej ustać na nogach. Tamte drzwi były przecież właśnie tutaj.
Potok, błoto, półka skalna i górskie zbocze. Nic.
Doktor Turner przerzuciła Lizzie na kolana matki. Skoczyła na równe nogi i zaczęła wrzeszczeć, jakby postradała rozum, jakby była jakąś dzikuską, a nie kimś, kto przez całe godziny niósł po śniegu ciężkie dziecko.
— Mirando Sharifi! Słyszysz mnie?! Tutaj umiera dziecko, ofiara nielegalnego wirusa przenoszonego przez dzikie zwierzęta! Wyprodukowało go jakieś nielegalne laboratorium, jakieś obłąkane sukinsyny, które w ciągu kilku dni mogą zmieść z powierzchni ziemi całe rzesze ludzi i pewnie tego właśnie chcą. Słyszysz? Wirus jest genomodyfikowany i jest śmiercionośny! To wy za to odpowiadacie, to wy jesteście przecież ekspertami od genetycznego wzornictwa, nie my! To wy jesteście odpowiedzialni, wy, bezsenne dranie, czy go stworzyliście, czy nie, bo tylko wy macie na niego lekarstwo! To wy macie wielkie rozumy, do których my wszyscy się modlimy… Mirando Sharifi! Potrzebujemy tego czyściciela komórek, którego odrzucono w Waszyngtonie! Musimy go mieć natychmiast! Mignęłaś nim na przynętę, ty suko — no to teraz jesteś nam go winna!
Nie wierzyłem własnym uszom. Wywrzaskiwała paskudne rzeczy, zupełnie jak Celie Kane o Wołach.
— Nie może pani tak się rządzić Superbezsennymi! — szepnąłem. Nie zwróciła na mnie uwagi. Równie dobrze mogłoby mnie tu nie być.
— Mirando Sharifi! Słyszysz mnie, ty suko?! W imieniu wspólnoty ludzkiej… Co ja tu, do cholery, wyprawiam?
Stanęła oszołomiona i wyglądała, jakby nie miała się poruszyć nigdy więcej. A potem zaczęła płakać.
Doktor Turner i łzy!
Nie miałem pojęcia, co robić. Co innego, kiedy płacze Annie — Annie to normalna kobieta. Ale żeby płakała Wołówka, żeby zanosiła się płaczem, jakby była na samym dnie worka, a nie na wierzchu… Nie miałem pojęcia, co robić. A gdybym nawet i wiedział, to i tak bym nie dał rady. To zwierzątko bólu zbyt mocno wgryzało mi się w piersi i nie dałbym rady podnieść się z ziemi nawet dla samej Lizzie.
— Proszę… — wyszeptała doktor Turner.
I wtedy w skale otwarty się drzwi. Nie, wcale się nie otwarły — nie tak to wyglądało. Coś ostro zamigotało, jakieś niby pole siłowe, a ziemia tak jakby zniknęła — błoto, zwiędłe dębowe liście, obrośnięte mchem kamienie i w ogóle wszystko — a przed stopami mieliśmy solidny kwadrat z plastiszyby — tylko że to wcale nie była plastiszyba — kwadrat metr na metr. A potem i on zniknął, a pojawiły się schody.
Doktor Turner zeszła pierwsza parę stopni i już ze środka wyciągnęła ręce po Lizzie. Annie podała jej dziecko. Potem sama opuściła się po schodach na dół. Na końcu ja, bo chociaż w piersiach bolało mnie tak strasznie, że aż miałem mroczki przed oczami, bardzo chciałem zobaczyć, co będzie, kiedy znajdziemy się w środku. Mogła to być ostatnia rzecz, jaką w życiu zobaczę, więc bardzo chciałem ją widzieć.
A stało się tylko tyle, że wróciło tamto migotanie i nad głowami znów mieliśmy tę plastiszybę-nieplastiszybę. Wyciągnąłem rękę. Była jak diament. W dłoni poczułem mrowienie. Po drugiej stronie zaczęły rosnąć ziemia, błoto i kamienie — one naprawdę rosły! — a ziemia wcale nie leżała luźno, tylko pozbijana w grudy i sklejona z całą ziemią dookoła kwadratu. Wiedziałem, że po kilku chwilach nie będzie tu śladu po tym, co się zdarzyło — no, może z wyjątkiem naszych śladów w błocie. Ale co do tych śladów, to też głowy bym nie dał.