Выбрать главу

„Projekt w całej swojej rozciągłości” — powiedziała do Dana Arlena.

A zatem nie tylko czyściciel komórek, który sam w sobie zapierał człowiekowi dech w piersiach. Nie tylko to. Coś innego.

Jakaś inna technologia biologiczna, jeszcze bardziej wywrotowa, jeszcze bardziej nieoczekiwana. Niewyobrażalna.

Coś jeszcze.

Huevos Verdes nie potrzebowało wcale budować tak skomplikowanego podziemnego laboratorium tylko po to, żeby dopracować czy przetestować czyściciela komórek. Przecież już tego dokonali, i to całkiem otwarcie, jak się okazało zeszłej jesieni w Sądzie Naukowym.

Ci z Huevos Verdes byli przekonani, że przegrają sprawę przed Sądem Naukowym. To już wtedy było jasne niemal dla wszystkich. Nie było tylko jasne, dlaczego w ogóle zdecydowali się z tym wystąpić, skoro wynik był z góry przesądzony. A powód był prosty: Miranda Sharifi chciała mieć pewność, że wyczerpała już wszystkie legalne sposoby, aby wcielić w życie swój szerszy projekt, zanim tu, w East Oleancie, przeszła na sposoby nielegalne.

Ile może wiedzieć ten agent? Wierchuszka ANSG, rzecz jasna, wie wszystko. Powiedział im Dan Arlen.

Te wszystkie intelektualne spekulacje trwały zaledwie krótką chwilę. Niemal natychmiast zastąpiło je zimne przerażenie — takie, od którego kości nie rozmiękają, lecz raczej jeszcze bardziej sztywnieją, aż zaczyna się człowiekowi wydawać, że już nigdy więcej się nie poruszy, nie odetchnie nawet.

Bo czymkolwiek był ten bioinżynieryjny projekt Hueros Verdes, dla którego odegrano całą tę komedię w Sądzie Naukowym, dla którego Dan Arłen wykonywał swoje koncerty, dla którego nie powstrzymano rozprzestrzeniającego się dysymilatora — czymkolwiek był ów projekt, który pochłaniał całą niewyobrażalną moc twórczą Superbezsennych — to ja przecież zostałam nim zaszczepiona. Był w moim ciele. We mnie. Stawał się mną.

„Nie masz prawa wybierać za sto siedemdziesiąt pięć milionów ludzi. Nie w demokratycznym kraju. I na pewno nie bez żadnej kontroli…”

„Kenzo Yagai wybrał”.

Zachwiałam się lekko, wsparta o metalowe przepierzenie, lecz szybko wzięłam się w garść. Dłonie miałam posiniałe z zimna. Na środkowym palcu złamany paznokieć. Skóra wszędzie gładka z wyjątkiem malutkiego zadrapania na palcu wskazującym. Od paznokci do nadgarstka wyschły łuk błota. Moja dłoń. Taka obca.

Zapytałam głośno Mirandę:

— Co to było?

W moich myślach obróciła do mnie zniekształconą głowę. W oczach dalej błyszczały nie opadłe łzy.

„To dla twojego dobra” — powiedziała.

„Według czyich wyobrażeń?”

Z tym samym wyrazem twarzy odpowiedziała:

„Według moich”.

Dalej nie spuszczałam z niej oczu. W końcu zaczęła się rozpływać w powietrzu, bo przecież była tylko zrodzoną z szoku iluzją. Tak naprawdę wcale nie było jej w mojej głowie. Przecież nie mogła być w mojej głowie. Nie zmieściłaby się.

Samolot wystartował i poleciałam do Albany, gdzie miałam stanąć przed sądem.

* * *

Billy’ego, Annie, Lizzie i mnie zabrano do Państwowego Szpitala Badawczego Jonasa Salka w Albany — wielkiego, bacznie strzeżonego budynku, który aż bił w oczy wielką liczbą robotów ochrony. W środku poprowadzono mnie osobno, innym korytarzem. Wyciągałam szyję, żeby jak najdłużej nie tracić z oczu szpitalnego wózka, na którym wieziono Lizzie.

W pomieszczeniu bez okien czekał na mnie Colin Kowalski z mężczyzną, którego rozpoznałam od razu. Kenneth Emil Koehler, szef Agencji Nadzoru Standardów Genetycznych. Colin milczał. Zrozumiałam, że tak będzie już do samego końca — zbyt nisko stał w hierarchii. Znalazł się tu tylko dlatego, że to właśnie on podjął błędną decyzję zatrudnienia mnie, agentki z wolnej stopy, która mogła doprowadzić ANSG do Mirandy Sharifi jeszcze przed Danem Arlenem. Colin był w niełasce. Z Arlena zrobiono pewnie bohatera, który trochę poniewczasie, ale nader chwalebnie ujrzał wreszcie światło. Ja zostałam aresztowana za zdradę stanu. Jeden wygrany, jeden przegrany i jedna, która nawet nie wie, jakie są reguły tej gry.

— No dobrze, Diano — zaczął Kenneth Emil Koehler; kiepski to dla mnie wstęp. Zredukowano mnie do imienia jak kuchenny robot. — Opowiedz, co się stało.

— Wszystko?

— Od samego początku.

Włączono rejestratory dźwięku. Dan Arlen już pewnie wylał się przed nimi do ostatniej szarej komórki. A i ja nie widziałam powodu, dla którego nie miałabym im powiedzieć prawdy: „Wstrzyknięto mi w żyły jakąś biogenerowaną substancję. Coś jeszcze w strzykawce…”

Jednak nie miałam jakoś ochoty zaczynać od tego. Czułam natomiast ogromną, dojmującą potrzebę opowiedzenia wszystkiego od samiutkiego początku, od Stephanie Brunell i jej nielegalnie genomodyfikowanego różowego pudla, który rzucił się z mojego tarasu. Musiałam opowiedzieć wszystko, przedstawić każde wydarzenie i każdy argument, który sprawił, że od obrzydzenia, jakie czułam do nielegalnej bioinżynierii, przeszłam do uwielbienia. Chciałam wyjaśnić dokładnie zarówno sobie, jak i tym czekającym tu mężczyznom, co i dlaczego zrobiłam i jakie to miało znaczenie — bo to jedyny sposób na to, żebym sama mogła siebie w pełni zrozumieć.

W tej chwili uświadomiłam sobie, że ci z ANSG zdołali już mi podać narkotyk prawdy, co oczywiście było absolutnie bezprawne i stanowiło pogwałcenie piątej poprawki do konstytucji — drobiazg niewart nawet komentarzy. Darowałam więc sobie komentarz. Wpatrzyłam się tylko w Koehlera i Kowalskiego, i tych innych, którzy nagle pojawili się nie wiadomo skąd, a potem — owiana podmuchem prawdy absolutnej oraz czułym i altruistycznym pragnieniem podzielenia się ową prawdą — mówiłam, mówiłam, mówiłam…

17. Dan Arlen: Waszyngton

PEŁNO TU BYŁO STRAŻY — ROBOTÓW, LUDZI, PÓL Siłowych — ale to ludzie przede wszystkim rzucili mi się w oczy. W większości techniczni, jednak przynajmniej jeden z nich był Wołem. Było ich tylu, że nie mogłem nie zauważyć. Miranda miała wokół siebie więcej strażników, niż liczyła cała populacja na Huevos Verdes, nawet jeśli włączyć w to innych Bezsennych, takich jak wnuki Kevina Bakera. Oczekiwała na proces w innym więzieniu niż to, w którym odbywała karę jej babka, której wyrok za zdradę należał już do zamierzchłej przeszłości. Nawet Jennifer nie miała pewnie wokół siebie tylu strażników.

— Proszę przyłożyć oko do mikroskopu — polecił jeden z nich. Ubrany był w wypłowiały błękitny uniform więzienny, o kroju zbliżonym do amatorskiego kombinezonu. Dałem sobie sprawdzić siatkówkę. Na Huevos Verdes rozstano się z tym sposobem identyfikacji jakieś dziesięć lat temu.

— Pani także.

Carmela Clemente-Rice przybliżyła się do soczewki. Kiedy od niej odchodziła, poczułem na ramieniu jej rękę, chłodną i uspokajającą. W głowie czułem ją jako serię idealnie zrównoważonych, wzajemnie się przenikających owali.

Więzienie odczuwałem jako wielkie, niebieskie zmieszanie. Moje własne.

— Tędy proszę. Uwaga na schody.

Najwyraźniej nieczęsto mieli tu do czynienia z wózkami inwalidzkimi z napędem. Mój gładko ześliznął się po schodach.

Biuro szefa straży nie wykazywało śladów istnienia systemów zabezpieczeń ani kontroli, a to znaczyło, że pokój jest nimi naszpikowany. Było to spore pomieszczenie, umeblowane według najnowszych trendów wołowskiej mody: proste stoły z tekowego lub różanego drzewa w połączeniu z wymyślnymi staromodnymi krzesłami o rzeźbionych poręczach. Nie wiedziałem, z jakiego pochodzą okresu.