Miranda z pewnością by wiedziała.
Kiedy wprowadzono mnie i Carmelę, strażnik nawet nie dźwignął się z miejsca. Był Wołem od stóp aż po cebulki blond włosów. Wysoki, niebieskooki, bardzo umięśniony — wyglądał jak genomodyfikowana kopia jakiegoś wodza wikingów, wykonana na zlecenie rodziców, którym wprawdzie nie brakowało pieniędzy, za to wyraźnie zabrakło wyobraźni. Ignorując ostentacyjnie moją obecność, zwracał się bezpośrednio do Carmeli.
— Obawiam się, pani doktor, że mimo wszystko nie będzie się pani mogła zobaczyć z zatrzymaną.
Głos Carmeli nadal brzmiał pogodnie, ale zadźwięczał w nim stalowy ton.
— Pan się myli, panie Castner. Pan Arlen i ja mamy zezwolenie samej pani prokurator generalnej na widzenie z panią Sharifi. Otrzymał pan zawiadomienie zarówno przez terminal, jak i listownie. A kopię listu mam przy sobie.
— Sędzia pokoju już przesłał mi stosowne powiadomienie, pani doktor.
Twarz Carmeli nawet nie drgnęła. Czekała. Strażnik rozparł się w swoim antycznym fotelu, założył ręce za głowę, w oczach miał wrogość i rozbawienie. On także czekał.
Carmela okazała się lepsza.
— Żadne z was nie może zobaczyć się z zatrzymaną pomimo zezwolenia od sędziego — powtórzył w końcu.
Carmela nie odezwała się ani słowem.
Rozbawienie zniknęło już z jego oczu. Kobieta nie miała zamiaru prosić go ani błagać.
— Nie możecie zobaczyć się z zatrzymaną, ponieważ ona sama sobie tego nie życzy.
— Zupełnie? — wyrwało mi się mimo woli.
— Zupełnie, panie Arlen. Nie zgadza się na spotkanie z żadnym z was.
Przybrał jeszcze bardziej nonszalancką pozę i zdjął ręce z karku. Niebieskie oczy w przystojnej twarzy wyraźnie się zwęziły.
Może powinienem był się tego spodziewać. Ale nie spodziewałem się. Wsparłem się dłońmi o blat jego biurka.
— Niech pan jej powie… niech jej pan po prostu powie… niech pan jej powie…
— Dan — rzuciła miękko Carmela.
Wziąłem się w garść. Jakże nienawidziłem tego uśmiechniętego, cwanego bubka, który widział, jak jąkam się bez ładu i składu. Zadufany w sobie wołowski kutas… Nienawidziłem go tak samo mocno, jak nienawidziłem Jimmy’ego Hubbleya, tak samo jak nienawidziłem Peg, tego nieszczęsnego, ciemnego tłumoka, który tak żałośnie usiłował dorównać Hubbleyowi… „Nic nie poradzę na to, że wiem więcej i myślę lepiej od ciebie, Dan! Nic nie poradzę na to, że jestem tym, kim jestem!”
Zawróciłem wózkiem i ruszyłem w stronę drzwi. Po chwili poczułem, że idzie za mną Carmela. Oboje nas zatrzymał głos strażnika.
— Pani Sharifi zostawiła dla pana przesyłkę, panie Arlen.
Przesyłkę. Pewnie list. Czyli szansę, żeby jej odpisać, żeby wytłumaczyć, co zrobiłem i dlaczego.
Nie miałem ochoty otwierać paczuszki przy Castnerze. Ale może trzeba będzie jakoś zaaranżować możliwość odpisania na list — tutaj, teraz — a list mógłby zawierać jakieś wskazówki co do… Carmela potrzebowała aż trzech tygodni, żeby załatwić nam wejście. A udało się tylko dzięki wyraźnej przychylności prokurator generalnej. A poza tym Castner już i tak pewnie czytał to, co Miranda miała mi do powiedzenia. Do diabła, pewnie cała drużyna ekspertów komputerowych analizowała każde słowo w poszukiwaniu ukrytych kodów, nanotechnicznych sztuczek, symbolicznych znaczeń. Odwróciłem się plecami do Castnera i rozerwałem lekko wybrzuszoną kopertę.
A jeśli użyła słów, które będą dla mnie za trudne…
Nie było żadnych słów. Tylko ten pierścionek, który dałem jej dwanaście lat temu — prosta, wąska obrączka ze złota, wysadzana malutkimi rubinami. Gapiłem się na niego, dopóki kontur pierścionka zupełnie się nie rozmazał; jego obraz wypełniał teraz moją pustą głowę.
— Czy będzie jakaś odpowiedź? — zapytał słodziutko Castner. Zwęszył krwawy trop.
— Nie — odparłem. — Nie będzie. „Mówiłeś, że mnie kochasz!” „Już nie”.
Carmela stała do mnie tyłem, próbując stworzyć mi iluzję prywatności. Castner gapił się bez ogródek, uśmiechając się przy tym nieznacznie.
Włożyłem pierścionek do kieszeni. Opuściliśmy więzienie federalne. Teraz nie miałem już w głowie żadnych kształtów, zupełnie nic. Ciemna kratownica zniknęła w bunkrze Jimmy’ego Hubbleya, ukazawszy mi mnie samego osaczonego i wyizolowanego, i nigdy więcej się nie pojawiła. Huevos Verdes już nie mogło mnie w niej zamknąć. Miranda odeszła. Leisha odeszła. Była Carmela, ale nie czułem jej w swoich myślach, tak naprawdę to nawet jej nie widziałem.
Byłem sam.
Poszliśmy z powrotem przez cały system zabezpieczeń i wyszliśmy z więzienia prosto w chłodny, słoneczny, waszyngtoński dzień.
18. Diana Covington: Albany
ZAMRUGAŁAM I ZAMKNĘŁAM OCZY, CHRONIĄC JE przed blaskiem ścian, które wydały mi się niesłychanie białe. Przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem ani kim jestem. Po chwili wszystkie informacje wróciły. Wstałam — nazbyt pospiesznie. Cała krew odpłynęła mi w nogi, pokój zawirował.
— Wszystko dobrze?
Czterdziestoletnia kobieta o milej twarzy, krępej sylwetce i z głębokimi bruzdami wokół ust. Minimalnie genomodyfikowana, jeśli w ogóle. Na pewno nie Amatorka. Miała na sobie mundur służb bezpieczeństwa i była uzbrojona.
— Jaki to dzień? — zapytałam.
— Dziesiąty grudnia. Jest pani tutaj od trzydziestu czterech dni — odpowiedziała i dodała w stronę ściany: — Doktorze Hewitt, pani Covington wróciła do siebie.
Wróciłam. A gdzież to bywałam? To nieważne, wiem. Siedziałam na białym szpitalnym łóżku w białej szpitalnej sali pełnej sprzętu medycznego i inwigilacyjnego. Pod jednorazową szpitalną koszulą miałam na ramionach, nogach i brzuchu mnóstwo przejrzystych grudek środka powodującego krzepnienie krwi. Ktoś tu sobie pobierał dużo, bardzo dużo próbek.
— Lizzie? Billy? Co z tymi Amatorami, których przywieziono tu razem ze mną, było ich troje…
— Już za chwilę przyjdzie do pani doktor Hewitt.
— Lizzie, ta mała dziewczynka, była chora, czy z nią…
— Już za chwilę przyjdzie do pani doktor Hewitt.
I przyszedł. Razem z Kennethem Emilem Koehlerem. Od razu przejaśniło mi się w głowie.
— No dobrze, doktorze Hewitt. Co zrobili ze mną ci z Huevos Verdes?
Wyglądało na to, że spodziewali się po mnie takiej bezpośredniości. Czemu niby nie? Wszak spędziliśmy trzydzieści cztery dni w nader zażyłych stosunkach, z czego zresztą ja nie pamiętam ani chwili.
— Wstrzyknięto pani kilka różnych nanotechnicznych mechanizmów. Niektóre to produkty bioinżynierii, głównie na bazie wirusów. Inne wyglądają całkowicie na budowane atom po atomie maszyny, które zagnieździły się teraz w pani komórkach. Większość z nich zdolna jest do reprodukcji. Niektóre, jak nam się wydaje, są opatrzone mechanizmem zegarowym. Wszystkie poddawane są obecnie szczegółowej analizie, próbujemy ustalić, jaka dokładnie jest natura…
— Ale co one robią, te maszyny? Co się zmieniło w moim ciele?!
— Jeszcze nie wiemy.
— Jeszcze nie wiecie?!
— Nie do końca.
— A Lizzie Francy? Billy Washington? Lizzie była chora…
— Część zastrzyku, jaki pani otrzymała, stanowił, jak już pani zapewne wie, czyściciel komórek. Ale reszta…
Przez twarz Hewitta przemknął jakiś bardzo dziwny wyraz, jakby zazdrości i żalu. Nie miałam ochoty analizować go bliżej. Nagle popadłam w gorączkowy stan, w którym człowiekowi wydaje się, że nie przeżyje następnych pięciu minut, jeśli natychmiast nie otrzyma informacji, o której z góry wie, że po tych pięciu minutach i tak nie będzie mógł jej przyjąć.