Выбрать главу

— Wiecie, chłopaki, jak mogę się dostać do Edenu?

Dwie twarze pozostały wrogie. Trzecia, najmłodsza, błysnęła oczyma i przybrała nieco przyjemniejszy wyraz. Zatem zwróciłam się bezpośrednio do właściciela tej twarzy.

— Jestem jakaś chora. Chyba to złapałam.

— Harry, ona jest genomodyfikowana — odezwał się najstarszy. W jego głosie nie wyczułam najlżejszej obawy przed zarażeniem.

— Jest chora — odpowiedział Harry głosem o wiele starszym niż jego twarz.

— Nawet nie wiesz, kim…

— Idź do automatu ze słoneczkiem przy torze dwunastym. Jest tam kobieta z naszyjnikiem z gwiazdek. Ona cię weźmie do naszego Edenu.

„Naszego”. A więc jest ich więcej. Zostały z góry przygotowane przez Huevos Verdes — wraz z technologią, dystrybucją, rozpowszechnianiem informacji i ze wszystkim. A środki bezpieczeństwa między Amatorami — jeżeli w ogóle można tak to nazwać — ograniczały się do łagodnych napomnień towarzysza Harry’ego, co oznaczało, że rząd wcale się w to nie miesza. Zakręciło mi się w głowie.

W czasie dość długiego spaceru do toru dwunastego widziałam tylko czternaścioro ludzi, w tym dwóch wołowskich technicznych. Nie zauważyłam, żeby z tej stacji odchodziły jakieś pociągi. Robosprzątaczka stała nieruchomo w miejscu, w którym się zepsuła, ale dookoła nie widać było żadnych puszek, na wpół zjedzonych kanapek, ogryzków genomodyfikowanych jabłek ani papierków po sojsyntetycznych cukierkach. Bez tego stacja wyglądała bardziej jak miejsce dla Wołów niż dla Amatorów.

Przy automacie ze słoneczkiem siedziała na ziemi jakaś kobieta w średnim wieku. Miała na sobie niebieski kombinezon i blaszany naszyjnik z wieczek od puszek, zgiętych i wyklepanych w prymitywne gwiazdki. Usadowiłam się tuż przed nią.

— Jestem chora.

Przyjrzała mi się uważnie.

— Nieprawda.

— Chcę się dostać do Edenu.

— To spytaj szefa policji Randalla, czy chce nas tutaj wszystkich pozamykać. Jemu nie potrzeba żadnych Wołów, którzy udają, że są chorzy, chociaż każdy widzi, że nie są.

Powiedziała to wszystko łagodnym tonem, bez urazy.

— W głąb króliczej nory. Zjedz mnie. Wypij mnie — powiedziałam, na co, naturalnie, ona nic nie odpowiedziała.

Podeszłam do stacyjnego monitora i poprosiłam o informacje na temat odjazdów pociągów. Był zepsuty. Spróbowałam z innym. Dopiero przy czwartej próbie trafiłam na działający monitor, który udzielił mi odpowiedzi.

Tor dwudziesty piąty znajdował się w zupełnie innym rejonie stacji. Panował tu większy ruch, ale wcale nie było więcej śmieci na chodniku. Przy niedużym składzie krzątało się trzech techników. Usiadłam na ziemi po turecku i nie odezwałam się, póki nie skończyli. Zreperowali tylko ten jeden jedyny pociąg i odeszli, wyraźnie zmęczeni. Colin Kowalski i Kenneth Koehler wiedzieli, dokąd będę chciała jechać.

Byłam jedyną pasażerką. To było bezpośrednie połączenie. Słońce ledwie skłaniało się ku zachodowi, kiedy wyszłam na opustoszałą główną ulicę East Oleanty.

Mieszkanie Annie przy Jay Street stało otworem, opuszczone. Nic stąd nie zabrano: ani brzydkich, krzykliwych makatek, ani kubłów na wodę, ani poduszek z plastsyntetycznej tkaniny, ani wzgardzonej lalki Lizzie. Weszłam do środka i ułożyłam się na jej łóżku. Po chwili wstałam i udałam się do kafeterii.

Tam też było zupełnie pusto. Pusty pas żywieniowy stał nieruchomo. Kafeterii nie rozbito — po prostują ewakuowano, tak jak całe miasto. Wszystko, co na uboczu, powinno zostać na jakiś czas usunięte — tak chciał rząd. Ja nie byłam na uboczu. Z ich punktu widzenia byłam jedną z pięciu najważniejszych osób na świecie — czterech chodzących biolaboratoriów i ich pojmanego szalonego naukowca. To ja rządziłam moim laboratorium, podobnie jak troje pozostałych rządziło własnymi. Trzeba mi tylko poczekać tu na nich.

Zanim zupełnie się ściemniło, przeszłam się po śniegu nad brzeg strumienia — do miejsca, gdzie Billy dotykał brązowego królika laską, którą dostał od Lizzie. Królika już tam nie było. Siedziałam na brzegu, przypatrując się chłodnej wodzie, dopóki wieczorny chłód i kamień, na którym usiadłam, nie zmroziły mi tyłka.

Noc spędziłam w mieszkaniu Annie, na kanapie. Ogrzewanie nadal działało. Choć budziłam się często, to jednak zawsze tylko na króciutką chwilę. To nie była prawdziwa bezsenność. Za każdym razem nasłuchiwałam czegoś uważnie wśród ciemności. Ale nie było czego nasłuchiwać.

Któregoś razu, wiedziona jakimś podświadomym impulsem, pomacałam sobie uszy. Dziurki od kolczyków zupełnie zarosły. Przesunęłam palcem po udzie w poszukiwaniu blizny z dzieciństwa. Zniknęła.

Następny ranek zszedł mi na oglądaniu holoterminalu. Mieszkańcy Bannock Falls w stanie Ohio w ciągu dwudziestu czterech godzin zostali doszczętnie wymieceni przez plagę. Robokamera pokazywała stosy ciał leżących tam, gdzie padły — przed kafeterią senator Ellen Piercy Devan. Ciała w ciężkich zimowych kombinezonach leżały jedne na drugich jak ofiary średniowiecznego morowego powietrza.

W Jupiterze, w Teksasie, w czasie zamieszek wysadzono w powietrze cale miasto za pomocą nanotechnicznych środków wybuchowych, które nie miały prawa znaleźć się w rękach Amatorów. Mieszkańcy tego miasta zagrozili, że jeśli w ciągu doby nie otrzymają czterystu pięćdziesięciu kubików żywności — to chyba jakaś biblijna miara — to ruszą na Austin.

Enklawa Wołów w Chevy Chase, w Marylandzie, sama sobie nałożyła kwarantannę — nikt nie może wejść ani wyjść.

Większość krajów w Europie, Południowej Ameryce i Azji nałożyła ścisłe embargo na wszelkie towary pochodzące z Północnej Ameryki, jego naruszenie zaś karane jest śmiercią. Połowa tych krajów utrzymuje, że embargo jest skuteczne, a ich granice są szczelne, druga połowa grozi Stanom Zjednoczonym konsekwencjami prawnymi za upadek własnej infrastruktury i śmierć ludzi. Większość krajów afrykańskich twierdziła jednocześnie jedno i drugie.

Cały Waszyngton — poza Chronioną Enklawą Federalną — stanął w ogniu. Trudno określić, ile zostało nam kompetentnych osób, które mogłyby odpowiedzieć na te „prawne konsekwencje”.

A Timonsville w Pensylwanii zupełnie zniknęło. Liczące dwadzieścia trzy tysiące mieszkańców miasto spakowało się i rozproszyło. I to była jedyna wiadomość, która odzwierciedlała ogromne zmiany, jakie zaszły. Oczywiście nie było ani słowa o tym, dokąd ludzie się udawali, dlaczego i jakie mikroorganizmy ponieśli ze sobą w tej swojej diasporze.

O East Oleancie nie wspomniano.

Po południu zaczął prószyć śnieg, mimo że panowała temperatura nieco powyżej zera. Zastanawiałam się nad wycieczką w góry, do miejsca, w które zaprowadził nas Billy ponad miesiąc temu, ale pogoda uniemożliwiała taki wypad.

Nie zmrużyłam oka przez całą noc — leżałam i wsłuchiwałam się w ciemność.

Rano wzięłam prysznic w łaźni publicznej Salvatore’a Johna DeSanto, która w tajemniczy sposób znowu zaczęła działać. Potem wróciłam do kafeterii. W East Oleancie nadal nie było żywego ducha. Przysiadłam na brzeżku krzesła, jak pilna wołowska dziewczynka, i obserwowałam w holoterminalu, jak mój kraj z wolna dezintegruje się wśród głodu, zarazy, śmierci i wojny, a reszta świata mobilizuje najbardziej zaawansowaną technikę, żeby jak najszczelniej się od nas odgrodzić. Jeżeli nawet były jakieś inne wiadomości, to te stacje ich nie przekazywały. O jedenastej nadawały już tylko trzy kanały.

W południe poczułam nagłą i wszechogarniającą potrzebę, aby posiedzieć nad strumieniem. Potrzeba ta trzasnęła we mnie z siłą religijnego objawienia. Nie ma żadnej dyskusji — muszę pójść i posiedzieć nad strumykiem. Kiedy już się tam znalazłam, zdjęłam ubranie w akcie równie niepowstrzymanym jak rozwolnienie w miejscu publicznym. Było słonecznie, kilka stopni powyżej zera, ale miałam wrażenie, że zrobiłabym to samo, nawet gdyby panował mróz. Po prostu musiałam zdjąć ubranie. Potem rozciągnęłam się jak długa na odsłoniętym kawałku błotnistej ziemi.