Leżałam na plecach w rozmiękłym od słońca błocie, wstrząsana dreszczami, przez jakieś sześć lub siedem minut. Kamienie gniotły mnie w łopatki, uda, w plecy. Od strumienia niósł się cierpki zapach. Marzłam straszliwie. Nigdy dotąd nie było mi równie niewygodnie. Leżałam tak, osłoniwszy oczy ramieniem przed ostrymi promieniami południowego słońca, i nie miałam ochoty się stamtąd ruszyć. Nie mogłam. Aż raptem było już po wszystkim, więc cała rozdygotana usiadłam i z powrotem się ubrałam.
Było po wszystkim.
Zjedz mnie, Wypij mnie — głosiły napisy na buteleczkach, które Alicja znalazła w króliczej norze.
Minęły już pełne dwie doby od dnia, kiedy pożarłam kurczaka, ryż i prawdziwy świeży groszek w szpitalu rządowym w Albany. Nie czułam głodu — tylko szok, niepokój, przygnębienie. To wystarczy, żeby pozbawić kogoś apetytu. Ale ciało potrzebuje swojej porcji paliwa. Nawet kiedy nie ma poczucia głodu, opada poziom glukozy we krwi. W wątrobie i mięśniach jest ukryty zapas skrobi, ale i ten w końcu kiedyś musi się wyczerpać. Krew potrzebuje nowych źródeł glukozy, którą mogłaby roznieść po całym ciele.
Glukoza zaś to nic innego jak tylko zlepek atomów. Węgiel, tlen, wodór. W inny sposób ułożone w pożywieniu, a inaczej w błocie, wodzie i powietrzu. Tak samo energia: inaczej istnieje w wiązaniach chemicznych, a inaczej w słonecznych promieniach.
Energia Y przeorganizowywała istniejące formy energii tak, że zawsze istniały tanie i łatwo dostępne jej źródła.
Nanotechnika przeorganizowywała atomy, które przecież znajdowały się wszędzie dookoła.
Czułam, jak pod ubraniem błoto nadal oblepia mi plecy i uda. Usiłowałam sobie przypomnieć, jak się nazywają te otworki, przez które oddychają rośliny, te maleńkie dziurki w epidermie liści i łodyg. Za nic nie mogłam trafić na odpowiednie słowo. Myśli miałam jakoś dziwnie rozwodnione.
Moje ciało samo się żywiło.
Stąpałam ostrożnie, uważnie stawiałam krok za krokiem, powolutku przerzucałam ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Ramiona w ochronnym geście odchylone na boki, gotowe łapać, gdybym upadła. Głowę trzymałam sztywno. Bardzo powoli wspinałam się po stromiźnie brzegu, a była to prawdziwa udręka. Wydało mi się, że już nie mam żadnego wyboru. Poruszałam się tak, jakbym była swoim własnym brzemieniem, delikatnym i kruchym, czułym na najlżejszy wstrząs. Nic nie może się stać memu ciału. Jestem odpowiedzią na głodujący świat.
Nie. Tą odpowiedzią jest Huevos Verdes.
Kiedy to do mnie dotarło, mogłam już iść normalnie. Powlokłam się w górę, do miasteczka. Nie byłam przecież jedyna. W tej chwili były nas już setki, tysiące. Eden istniał na stacji grawkolejowej, obok automatu ze słoneczkiem. Zniknęła cała ludność miasteczka Timonsville w Pensylwanii. Miranda podała do wiadomości publicznej istnienie czyściciela komórek — najłatwiej pojmowalnej części jej projektu — już trzy miesiące temu. A w ciągu jednego miesiąca Huevos Verdes było w stanie zgromadzić cały ocean tej szczepionki, w całym lesie smukłych czarnych strzykawek. I to właśnie robili w tych wszystkich miejscach w kraju, gdzie zaraza nie zabijała ludzi. Nie byłam jedyna. Byłam tylko pierwsza.
Przede mną byli sami Bezsenni.
Moje ciało czuło się świetnie, a raczej należałoby powiedzieć, że wcale go nie czułam. Zniknęło z mojej świadomości, tak jak przystało każdemu zdrowemu i nakarmionemu ciału. Po prostu było, gotowe wspinać się, biegać, pracować lub się kochać, zupełnie niezależne już od kafeterii kongreswoman Janet Carol Land. Niezależne od agrorobotów z zakładów Canco, od politycznych systemów dystrybucji żywności, od FADL, od posiadania środków produkcji, od żniwiarek, kombajnów i banków, którym wiecznie jest się coś dłużnym, od czterdziestu akrów i muła, od młocki, od pańszczyźnianych chłopów na polu, od tegorocznych deszczów i od nalotów szarańczy, od Demeter, Indry i azteckich bóstw kukurydzy. Od siedmiu tysięcy lat cywilizacji zbudowanej na potrzebie żywienia ludzi.
„Coś jeszcze w strzykawce”.
Nadal mogłam jeść normalnie — jadłam przecież kurczaka z ryżem i groszkiem w szpitalu w Albany. Ale nie musiałam. Od tej chwili moje ciało potrafiło konsumować błoto.
Pomyślałam z rozpaczą o wszystkim, co w życiu zjadłam. Wołowina Wellington, chrupkie ciasto wokół soczystej, średnio wypieczonej pieczeni. Makaroniki, pełne świeżo startego kokosu. Ziemniaki Anne, kruche i chrupiące. Szwajcarska gorzko-słodka czekolada. Cassoulet. Alaskańskie kraby — tak jak je przyrządzali we Fruits de la Mer w Seattle. Szarlotka…
Ślinka napłynęła mi do ust. Po chwili mi przeszło. Czy to zaprogramowana reakcja biologiczna? Pewnie nigdy się tego nie dowiem.
Gorące bułeczki, ociekające masłem. Ale przecież nadal mogę je jeść. Jagnię Gaston. Świeża gujawa. Jeśli będę miała okazję. Truskawki ze śmietanką. Czy jednak komuś będzie się chciało produkować lub hodować konieczne składniki bez chłonnego rynku?
Ogarnęła mnie nagła fala mdłości. Chyba byłam w szoku. O zawrót głowy przyprawiał już sam zasięg tego planu, jego zuchwałość. A dokonała tego Miranda Sharifi i jej dwadzieścioro sześcioro nieludzkich Supergeniuszy, myśląc w sposób fundamentalnie różny od naszego, korzystając z własnoręcznie stworzonej techniki, w której każdy krok otwiera drogę następnym, a każde z dwudziestu siedmiu Superumysłów dodawało jej coraz więcej i więcej rozgałęziających się możliwości… Miranda Sharifi, Jonathan Markowitz, Terry Mwakambe i ci inni, których nazwisk nie zapamiętałam, których nigdy nie poznam, którzy nie są tacy jak my i nigdy nie będą, a którzy mimo to zdołali przewidzieć, co się będzie działo w społeczności, do której sami nie należeli, i przedsięwzięli kroki, by temu przeciwdziałać. Planowali, pewnie przez lata całe, i przeprowadzili niewyobrażalnie skomplikowany zamysł, którym odmienia wszystko i dla wszystkich…
I zaraz przyszło mi do głowy, że Woły przecież wiecznie nie były zadowolone z tego, co miały, i nigdy nie umiały na tym poprzestać.
— Jak ona mogła?! — odezwałam się na głos, tak do nikogo.
Przechodziłam właśnie w pobliżu stacji kolejowej. Akurat zatrzymał się na niej pociąg, z którego pustych wagonów wyszli Billy, Annie i Lizzie, każde z węzełkiem na ramieniu. Lizzie dostrzegła mnie, wrzasnęła i puściła się ku mnie biegiem. Stałam i patrzyłam na nich, a głowa robiła mi się coraz lżejsza i lżejsza, czaszka rozdymała się jak balon. Lizzie rzuciła mi się w ramiona. Była wyższa, silniejsza, pełniejsza, a wszystko to stało się w ciągu jednego zaledwie miesiąca. Twarz Billy’ego rozciągnęła się w szerokim uśmiechu. Skoczył do mnie, jakby miał o połowę mniej lat, a tuż za nim podbiegła Annie.
— Billy — powiedziałam. — Billy… A on tylko się uśmiechał.
— Teraz jesteśmy w domu — odezwał się w końcu. — Teraz wszyscy jesteśmy w domu.
Annie pociągnęła nosem. Lizzie ściskała mnie tak, jakby chciała połamać mi żebra. Czułam, jak pod ubraniem odpadają od mojej skóry płatki wysuszonego błota.
— Pospieszcie się — rzuciła Annie. — Chcę być w kafeterii, kiedy zacznie się ten przekaz.
— Jaki przekaz?
Cała trójka popatrzyła na mnie w zdumieniu.