Annie wstała, tak jakby od niechcenia strzepnęła liście z ud i tyłeczka. Wiedziała, jak na nią patrzę. Nawet miała leciutki uśmieszek w oczach. Ale dalej była zła.
— Billy, ja nie chcę, żebyśmy szli do tej Zachodniej Wirginii. To nic nikomu nie pomoże.
Trochę poluzowałem sobie portki.
— To Lizzie chce iść. I pójdzie. Z nami albo bez nas.
Annie spojrzała na mnie gniewnie. Ona i Lizzie kłócą się teraz jeszcze bardziej, odkąd Lizzie skończyła trzynaście lat. Widzi mi się, że Annie chce, żeby Lizzie dalej była małą dziewczynką — tak samo jak przez długi czas chciała, żebym ja był dalej takim staruchem, jak to kiedyś bywało. Przedtem. Annie nie lubi zmian. To dlatego nie chce iść do Zachodniej Wirginii.
— Lizzie naprawdę tak powiedziała? Że pójdzie beze mnie?
Pokiwałem głową. Lizzie pójdzie, nawet gdyby nie szła Vicki.
Teraz już nie sposób powstrzymać Lizzie. Można by pomyśleć, że od czasów Przedtem najbardziej zmienili się chorzy i starzy, ale tak naprawdę to najbardziej zmienili się młodzi. Teraz już niczego nie można im zabronić. Kiedyś było tak, że dwunasto-, trzynastolatki potrzebowały naszej opieki. Trzeba je było karmić, opiekować się nimi w chorobie, chronić przed wściekłym szopem, zranieniem, zepsutym jedzeniem. Teraz już nie. Już nas nie potrzebują.
Tak samo jak my nie potrzebujemy Wołów.
Annie wciągnęła na siebie sukienkę; widziała, że się przyglądam, ale udała, że niczego nie zauważa. Jej sukienka była dłuższa niż sukienki młodszych kobiet, nawet latem, bo Annie nie może tak od razu wszystkiego wokół siebie pozmieniać tylko dlatego, że skończyły się odwieczne dostawy kombinezonów, kurtek i butów. Sukienkę utkała sobie z jakiejś rośliny — ale nie bawełny — na robocie tkackim, jakieś dwa tygodnie temu. Nie ma koloru, jak to one wszystkie. Ludzie teraz lubią, żeby ich rzeczy były naturalne, choć nie ma w tym za grosz sensu, bo sukienka Annie już jest nadjedzona przez jej piersi, biodra i tyłeczek. We wszystkich ciekawych miejscach ma już malutkie dziurki. Z moimi portkami było podobnie. Ale nie mam zamiaru nosić żadnej kiecki, jak to teraz młodzi mężczyźni — chociaż może i łatwiej się wtedy żywić. Ale ja w głowie nie jestem wcale młody, bez względu na to, co wyprawia teraz moje ciało.
Wspaniały tyłeczek Annie Francy zniknął już pod opuszczoną sukienką.
Zawiązała sandały, które zostały jej jeszcze z czasów Przedtem. Już prawie się rozpadały. Właśnie o butach mieliśmy dzisiaj rozmawiać na wieczornym zebraniu rady, aż nagle wyszła tamta druga sprawa i już nie będzie wieczornego zebrania rady East Oleanty. A może i żadnego innego? Nigdy?
Kiedy szliśmy w stronę miasta, trzymałem Annie za rękę. Przypomniałem sobie czasy, kiedy za nic nie weszłaby do lasu. Teraz nawet Annie Francy nie boi się lasu.
Ale Zachodnia Wirginia — to zupełnie co innego.
Dłoń Annie, taka mocna i gładka. Malutkimi kółeczkami pocierałem kciukiem jej wnętrze. Annie Francy. Annie. Francy. A ona szła z gniewem w oczach i ustami zaciśniętymi w wąską kreskę.
— To nie w porządku, żeby dwunastolatki miały prawo głosu. To nie w porządku.
Nie byłem taki głupi, żeby znów dać się w to wciągnąć.
— Gdyby nie głosy dzieci, nie szlibyśmy na tę bezsensowną wycieczkę. Bo to jest bez sensu, Billy. Co taka trzynastolatka może wiedzieć o dorosłym głosowaniu? To jeszcze dziecko, choć jej się wydaje, że jest inaczej!
Nie odezwałem się, nie jestem idiotą.
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Pod nogami mieliśmy suche igliwie, a w nasłonecznionych miejscach kwitły stokrotki i indiańskie pędzelki. Las był tak samo piękny i pachniał tak samo ślicznie, jakby przed rokiem świat wcale się nie zmienił z powodu czegoś tak maleńkiego, że nawet tego nie widać.
Vicki nieraz już próbowała wytłumaczyć mi, o co chodzi z tym czyścicielem komórek. I z tą nanomaszynerią. Lizzie najwidoczniej to wszystko rozumie, ale dla mnie ciągle jeszcze nie jest jasne.
Zresztą wcale nie musi być jasne. Wystarczy, żeby dobrze działało.
— Annie — odezwałem się, kiedy mieliśmy już wchodzić do miasta — przecież nie możesz wiedzieć, czy w Zachodniej Wirginii nie będziemy mogli czegoś zrobić. Może ktoś będzie miał jakiś plan — może nawet młodzi! — i zanim tam dojdziemy…
Jeszcze jedno gniewne spojrzenie.
— Nikt nie ma żadnego planu.
— No to może, zanim tam dojdziemy… Przecież wiadomo, że droga zajmie nam jakieś trzy-cztery tygodnie…
— Nikt nie będzie miał żadnego planu! — naskoczyła na mnie. — Kto z nich będzie wiedział, jak dostać się do tego więzienia i ją stamtąd wyciągnąć? Woły? Sami ją tam wsadzili! Ten cały Dan Arlen, jej facet? On też ją tam zamknął! Jej ludzie? Już by to dawno zrobili, gdyby wiedzieli jak! My nic nie możemy zrobić, Billy. A w tym czasie moglibyśmy użyć naszych głów na to, czego potrzebujemy! Żeby lepiej i więcej tkać! Ciągle mamy tylko tego jednego robota tkackiego, którego poskładały nam dzieci, a jaki jest powolny! A rzeczy ciągle się zjadają! A buty? Nic nie ustaliliśmy w sprawie butów, a przecież kiedyś w końcu musi przyjść zima!
Dałem spokój. Nie można kłócić się z Annie. No i ma rację. Zima w końcu musi nadejść, a my mamy tylko jednego robota tkackiego na całe miasto. Na letnie ciuchy może i wystarczy, ale zima to co innego. No i nie ustaliliśmy nic w sprawie butów. Annie dalej karmi cały świat, chociaż nie ma już kuchni.
Czasem trochę strasznie pomyśleć, że nikt się nami nie zajmie oprócz nas samych. A czasem wcale nie.
Na skraju miasta spotkaliśmy Vicki. Jej suknia wyglądała tak samo kiepsko jak sukienka Lizzie. Jedną pierś widać było prawie całą i niech mnie — starego durnia — jeśli moja fajka leciutko nie drgnęła. Ale Vicki miała zmizerowaną twarz i wyglądała na nieszczęśliwą już od miesięcy. W całym mieście tylko ona jedna.
— Rozpada się, Billy. Tym razem już naprawdę.
— Co? — zapytałem. Myślałem, że mówi o swojej sukience. Naprawdę. Stary dureń ze mnie.
— Ten kraj. Klasy społeczne… Tym razem na dobre. Przepaść między Wołami a Amatorami zawsze była łatana drutem i gumą do żucia, a teraz puszcza i to ostatnie spoiwo.
Dałem Annie znak ręką, żeby szła dalej. Odmaszerowała, pewnie szukać Lizzie. Usiadłem na jakimś pniaku, a obok przysiadła Vicki. Nic nie poradzi na to, że martwi się o kraj. W końcu jest Wołem. W East Oleancie to nie ma znaczenia, wszyscy, co tu zostali, już się do niej przyzwyczaili, ale w kafeterii nadal przecież mamy kanały informacyjne. No, przynajmniej kilka. Woły przechodzą teraz ciężkie chwile. Wygląda to tak, jakbyśmy my, Amatorzy, przekonali się, że już nie potrzebujemy Wołów i nagle się wściekli, że kiedyś byli nam potrzebni. Tylko że to nie wszystko. Ludzie zaczęli zabijać i teraz większość Wołów tkwi w tych swoich miejskich enklawach. Z niektórych nikt nie wychodził przez całe cholerne pół roku.
Szukałem w głowie czegoś, co mogłoby pocieszyć Vicki.
— Nie ma policji. Nie ma komu karać tych, co łamią prawo i napadają na ludzi. Gdybyśmy mieli z powrotem roboty ochrony…
— Och, Billy, to coś znacznie szerszego. Nie ma już żadnych praw. Tylko kilka rad miejskich. A tam gdzie ludzie nie mają ochoty ich słuchać, panuje kompletna anarchia.
— Nie widziałem, żeby tutaj działa się komuś jakaś krzywda.
— Nie, nie tu, w East Oleancie. Tutaj plan Huevos Verdes się powiódł. Ludzie przeobrazili się w lokalną samorządną społeczność, opartą na wzajemnej współpracy. Prawdę mówiąc, uważam, że zawdzięczacie to temu nieszczęśnikowi Jackowi Sawickiemu. On zaszczepił wam odpowiedzialność. W wielu innych miejscach też się udało. Ale w Albany pozabijano wszystkich Wołów, w Carter Falls pozabijali siebie nawzajem, w Binghamton urządzili sobie festyn zbiorowych gwałtów i zaprowadzili prawo pięści, a w innych miastach urządzają polowania na czarownice — na „genomodyfikowanych podludzi” — o wiele gorsze niż te, na które kiedykolwiek zdobyła się ANSG. No i gdzie się w ogóle podziała ANSG? Gdzie się podziewa FBI? Gdzie się podziały Główna Komisja Urbanizacyjna i FKT, i Departament Zdrowia? Cała rządowa sieć po prostu sobie zniknęla, a Waszyngton oddziela się murem od reszty kraju i wydaje dekrety, na które nikt nie zwraca najmniejszej uwagi!