— Bo już nie musimy.
— A właśnie! Stany Zjednoczone już nie istnieją. Podzieliły się na klasy, których nie łączy żaden wspólny interes. Karol Marks miał rację.
— Kto?
— Nieważne.
— Vicki… — z trudem łowiłem potrzebne słowa. — Czy nie mogłabyś… trochę mniej się przejmować? Czy to nie wystarczy? Pierwszy raz jesteśmy naprawdę wolni. Tak jak mówiła Miranda w tamtym holo; jesteśmy teraz wolni.
Podniosła na mnie oczy. Nigdy w życiu — przedtem czy potem — nie widziałem tak ponurego spojrzenia.
— Wolni. A do czego, Billy?
— No… żeby żyć.
— Popatrz na to — wyciągnęła do mnie kawałek metalu. Był powyginany i nadtopiony.
— No i co? To duragem. Ale dysymilatory mają przecież mechanizm zegarowy. No i dzieci myślą nad tym, żeby budować wszystko bez metalowych części, które…
— To nie duragem. I nie został zaatakowany przez genomodyfikowany organizm. Został stopiony przez U-614.
— A co to jest?
— Broń. Bardzo niszczycielska, potężna broń wojskowa. Miała być użyta tylko w wypadku nieprzyjacielskiego ataku z zewnątrz. Znalazłam to w zeszłym tygodniu niedaleko Coganville. Użyto jej, żeby wysadzić w powietrze stojący na uboczu letni domek, gdzie jak podejrzewam, kilka miesięcy temu ukrywało się kilkoro Wołów. Teraz nie ma nawet ich ciał. Nie ma tam nawet tego budynku!
Popatrzyłem na nią uważnie. Nie miałem pojęcia, że w zeszłym tygodniu chodziła do Coganville.
— Nie rozumiesz, Billy? To, o czym napomykał Dan Arlen w czasie procesu Mirandy, to prawda. Nie mógł mówić wprost, bo ktoś zadecydował, że to zagraża narodowemu bezpieczeństwu. Narodowe bezpieczeństwo! Najpierw trzeba by tutaj mieć jakiś prawdziwy naród!
Dalej nic nie rozumiałem. Vicki spojrzała na mnie i położyła mi dłoń na ramieniu.
— Billy, ktoś uzbroił Amatorów w tajną rządową broń. Ktoś chce nam tu urządzić wojnę domową. Czy naprawdę nie widzisz, że ktoś z rozmysłem popiera wszystkie te akty przemocy? To pewnie ten sam skurczybyk, który przedtem wypuścił dysymilator duragemowy, a teraz próbuje wybić wszystkich Wołów. I pewnie też wszystkich Bezsennych, którzy nie tkwią w Azylu. Komuś zależy na tym, żeby ten kraj dalej się rozpadał, i ten ktoś ma dostateczne poparcie w kołach rządowych, aby mogło mu się to udać. Wojna domowa, Billy. Te ostatnie dziewięć miesięcy bioinżynieryjnej idylli to tylko chwilowy rozejm. A my, którzy nie ustajemy w wysiłkach, żeby budować maszyny tkackie, i radujemy się wyzwoleniem spod starych biologicznych imperatywów, nie mamy najmniejszych szans. O ile rząd nie stanie w zdecydowany sposób po naszej stronie, a jakoś nie wydaje mi się, żeby to miało nastąpić.
— Ale, Vicki…
— Och, z kim ja tu w ogóle gadam? Nie rozumiesz ani słowa z tego, o czym mówię!
Zerwała się z pnia i odeszła.
Po części miała rację. Większości nie rozumiałem, ale trochę przecież tak. Pomyślałem o Annie, która nie chce ruszyć się z East Oleanty, nawet żeby uwolnić Mirandę Sharifi. „Tu jest nam dobrze, Billy. Tutaj nie mamy się czego bać…”
Wróciła Vicki.
— Przepraszam, Billy. Nie powinnam się tak na tobie wyżywać. Tylko że…
— Co? — zapytałem najłagodniej, jak potrafiłem.
— Tylko że się boję. O Lizzie. O nas wszystkich.
— Wiem. — I faktycznie wiedziałem. Tyle to i ja wiem.
— Pamiętasz, Billy, co powiedziałeś tamtego dnia, kiedy Miranda zrobiła nam zastrzyk, a potem ona i Arlen kłócili się, kto powinien sprawować nadzór nad nowoczesną techniką?
Tak naprawdę to niezbyt wyraźnie pamiętam tamten dzień. Najważniejszy dzień w całym moim życiu — dzień, który dał mi Annie i Lizzie, który oddał mi moje ciało, a ja nie pamiętam go zbyt dobrze. Bolało mnie w piersiach, Lizzie była chora i za wiele działo się naraz. Ale pamiętam dobrze twardą twarz Dana Arlena, oby zgnił w tym całym piekle Annie. Zeznawał przeciwko niej na procesie i posłał własną kobietę do więzienia. I pamiętam też łzy w oczach Mirandy. „Kto powinien sprawować nadzór nad techniką…”
— Powiedziałeś, że najważniejsze jest, kto to potrafi. To była prawda z ust prostaczka, Billy. I wiesz co? My nie potrafimy. Ani zaszczepieni Amatorzy, ani zaszczepione Woły w swoich zamkniętych enklawach. A skoro nie mamy po swojej stronie jakiejś własnej zaawansowanej techniki, każdy zdecydowany atak ze strony rządu albo tych skretyniałych purystów z podziemia może dosłownie zmieść nas z powierzchni ziemi. I pewnie zmiecie.
Nie miałem pojęcia, co na to powiedzieć. Jedna część mnie chciała zaszyć się tutaj z Annie i Lizzie — i z Vicki — na zawsze. Ale przecież nie możemy. Musimy uwolnić Mirandę. Nie mam pojęcia jak, ale musimy. Przecież to ona dała nam wolność.
— Może — zacząłem powoli — nie ma żadnego podziemia, które podżega do walki. Może to tylko okres przystosowawczy, a potem Amatorzy i Woły znów zbiorą się razem, żeby pomagać sobie żyć.
Vicki tylko się roześmiała. To był paskudny śmiech.
— Boże, błogosław zwierzętom i dzieciom — powiedziała zupełnie bez sensu.
— Przecież nie jesteśmy ani jednym, ani drugim.
— Ależ jesteśmy — odparła Vicki. — I jednym, i drugim.
W następnym tygodniu wyruszyliśmy, żeby dojść do więzienia federalnego o zaostrzonym rygorze w Oak Mountain.
I nie my jedni. To nie był pomysł mieszkańców East Oleanty. Przekazał go nam mężczyzna, który wędrował na południe w jednej z tych niespiesznych kolumn ludzi, wędrujących wzdłuż starych grawkolejowych szlaków. Popołudniami żywili się na polach i pastwiskach. Zostawiali za sobą placki oczyszczonej z trawy ziemi, gdzie leżeli w wiosennym błocie. Wspólnie decydowali, gdzie należy wykopać latrynę. Wyplatali wianki ze stokrotek, które nosili na szyi, aż w końcu znikały, zjadane, jak znika materiał z robota tkackiego. Vicki mówi, że w końcu wszyscy zaczniemy ganiać na golasa. A ja wiem, że nie — dopóki żyje piękne ciało Annie Francy.
Drugiego dnia naszej wędrówki rozmawiałem z innym starszym facetem, który szedł na południe chyba gdzieś spod kanadyjskiej granicy. Szli z nim wnukowie, którzy mieli ze sobą przenośne terminale — taka to teraz moda między młodymi. Chcieli dojść na południe, zanim znów zrobi się zimno. Facet nazywał się Dean. Mówił mi, że Przedtem miał miękkie, spróchniałe kości i nawet nie mógł wstać z krzesła, żeby nie płakać przy tym z bólu. Strzykawki spadły do miasta z powietrza, w nocy, tak jak w wielu innych miastach. Mówił, że nawet nie słyszeli samolotu. Nie spytałem, skąd w takim razie wie, że to był samolot.
Zamiast tego spytałem, czy nie wie, co rządowe Woły mówią na temat tych wszystkich Amatorów, którzy zmierzają szlakami w stronę Oak Mountain.
Dean splunął.