— Jednostka medyczna jeszcze działa.
— A jak się zepsuje?
— Nie zepsuje się.
— A jak tak?
— Nie zepsuje się!
— A skąd wiesz? — zapytała Lizzie i dopiero teraz się zorientowałem, że to coś w rodzaju prywatnych wyścigów skuterowych między matką a córką. Niewiele z tego rozumiałem, ale wiedziałem jedno: prowadzi Lizzie. Powtórzyła teraz: — A skąd ty wiesz, że jednostka medyczna się nie zepsuje?
— Bo jak się zepsuje, kongresmenka Land przyśle tu kogoś, żeby ją naprawił. Jednostka medyczna to część jej podatków.
— Nie przysłała nikogo, żeby naprawił robosprzątaczkę. Ani roboobieraka. Ani…
— Jednostka medyczna to co innego! — warknęła Annie. Dziabnęła jabłko tak mocno, że kawałek miąższu stoczył się ze stołu, który ukradłem dla niej z kafeterii.
— Dlaczego jednostka medyczna to co innego?
— Bo tak! Jak się zepsuje medjednostka, ludzie mogą zacząć umierać, a na to żaden polityk nie pozwoli. Bo nikt by na niego nie głosował!
Lizzie myślała nad tym chwilę. A ja pomyślałem sobie, że już po wyścigu, i odetchnąłem swobodniej. Ostatnio mi się zdaje, że one przez cały czas się kłócą. Lizzie dorasta, a mnie się to bardzo nie podoba. Coraz trudniej chronić ją przed niebezpieczeństwem.
— Ale ludzie mogą umrzeć i przez te wściekłe szopy — powiedziała. — No to jak to jest, bo powiedziałaś, że nadzorca okręgowy Samuelson nie przyśle nikogo do naprawy robota, a kongresmenka Land przysłałaby kogoś do naprawy medjednostki?
Roześmiałem się. Nic nie mogłem poradzić — była taka bystra. Annie rzuciła mi groźne spojrzenie i od razu pożałowałem tego śmiechu.
— No to może się myliłam! — warknęła. — Może ktoś naprawi robostrażnika! A może ja już na niczym się nie znam!
— Billy też powiedział, że nikt go nie naprawi — odpowiedziała spokojnie Lizzie. — Billy, jak to jest, że ty…
— Bo nawet Woły już nie mają tyle pieniędzy co kiedyś, żeby płacić podatki. I za dużo rzeczy się teraz psuje. I oni tam muszą wybierać, co trzeba naprawić — odpowiedziałem.
— No, ale dlaczego politycy już nie mają pieniędzy na podatki? I dlaczego teraz psuje się więcej rzeczy?
Annie wrzuciła obrane jabłka na taśmę i chlapnęła na nie ciastem, jakby to było błoto.
— Bo inne kraje teraz też robią tanią energię Y. Dwadzieścia lat temu my byliśmy jedyni, a teraz już nie. Ale wszystko się psuje…
— I ty w to wierzysz! — wybuchnęła Annie. — W te wszystkie kłamstwa, które opowiadają nam politycy w sieciach? Ta cała Land, ten Samuelson i Drinkwater! Szczywater! To wszystko kłamstwa, za każdym razem, kiedy tylko któryś z nich otworzy gębę, same kłamstwa! Chcą się tylko wymigać od płacenia podatków! Tych podatków, które zarobiliśmy sobie naszymi głosami! A mówiłam ci przecież, żebyś nie mieszał dziecku w głowie wołowskimi kłamstwami, Billy Washingtonie!
— To nie kłamstwa — sprzeciwiłem się, ale nie znoszę, kiedy Annie się na mnie wścieka, jeszcze bardziej niż kiedy wścieka się na Lizzie. Rani mi serce. Stary dureń ze mnie.
Lizzie to widziała. Taka właśnie była — w jednej chwili przyciska i przyciska, w następnej sama słodycz. Objęła mnie.
— W porządku, Billy. Ona się na ciebie nie wścieka. Nikt się na ciebie nie wścieka. My cię przecież kochamy.
Przytuliłem ją do siebie. Jakbym trzymał w ręku ptaka: cieniutkie kostki i roztrzepotane serce. Pachniała jabłkami.
Moja zmarła żona, Rosie, i ja nigdy nie chcieliśmy dzieci. Nie mam pojęcia, co sobie ubzduraliśmy. Ale na głos powiedziałem:
— Tylko nie wychodź z domu, póki ktoś nie zabije tych szopów.
Annie rzuciła mi szybkie spojrzenie. Zajęło mi chwilę, zanim się połapałem, że ona się boi, żeby Lizzie nie zaczęła z powrotem z tym swoim: „A kto je zabije, Billy?” Ale Lizzie nic nie zaczęła. Powiedziała tylko, słodka jak miód:
— Nie będę wychodzić. Zostanę w domu.
Ale teraz to Annie nie mogła odpuścić. Ja tam zupełnie nie rozumiem matek. Powiedziała:
— I trzymaj się przez jakiś czas z daleka od tej twojej szkoły, Lizzie. Nie jesteś Wołem.
Lizzie nie odpowiedziała.
Annie chce tylko tego, co dla Lizzie najlepsze. Ja tam dobrze o tym wiem. Lizzie musi mieszkać w East Oleancie, tu do spółki z koleżankami wynajmie mieszkanie, będzie chodzić na wyścigi skuterowe, wysiadywać w kafeterii, tu wybierze sobie kochanków i tu urodzi swoje dzieci. Annie chciała, żeby Lizzie tu pasowała, jak każdy agro Amator, nie jak jakiś stuknięty i dziwaczny niby-Wół. Jak to matka. Annie sama mogła się zakradać do kuchni w kafeterii kongreswoman Janet Carol Land, żeby sobie pogotować, ale mimo wszystko dalej była Amatorką Życia, do szpiku kości.
A Lizzie była inna.
Dawno temu, kiedy chodziłem do szkoły, a ten kraj wyglądał zupełnie inaczej, nauczyłem się paru rzeczy. Teraz one wszystkie jakby za mgłą, ale to i owo jeszcze głowy się trzyma. Sprawy sprzed czasów Amatorów i Wołów. Sprzed składów i kafeterii. Sprzed czasów, kiedy to politycy zaczęli nam płacić podatki, a nie odwrotnie. Jeszcze z tych czasów, kiedy ciągle robiliśmy Bezsennych i można było przeczytać o nich w gazetach. Kiedy jeszcze były gazety. Takie coś, jedno słowo o genomodyfikacji — ale znaczy coś, co nie było genomodyfikowane. Co było naturalne. Lizzie uczy się w szkole, że Woły są gorsze od nas, bo trzeba ich genomodyfikować, żeby mogli zapracować na to wszystko, czego nam, Amatorom, potrzeba. Ale tamto słowo nie mówiło o tym naturalnym, przez które Amatorzy są lepsi od Wołów. Tamto to było inne naturalne, coś, co zdarza się samo z siebie, ale sprawia, że różnisz się od wszystkich innych naturalnych Amatorów dookoła. To słowo wyjaśniało, dlaczego Lizzie zadawała tyle wołowskich pytań, kiedy sama nie jest Wołem ani nie ma żadnych genomodyfikacji, chociaż to słowo mówiło właśnie o jej genach. Jak to mogło być? Już mówiłem, miałem to słowo jak za mgłą. Ale w końcu sobie przypomniałem.
To słowo to „atawizm”.
Patrzyłem, jak Lizzie przygląda się matce, kiedy ta układa zapiekankę z jabłek na taśmie pasa żywieniowego. Przechodziła później przez piec błyskowy i za ścianę, do kafeterii. Ktoś ją potem wybierze na swój chip żywieniowy senatora Marka Todda Ingallsa. Annie zajęła się teraz gotowaniem czegoś innego. Lizzie siedziała na podłodze wśród części popsutego robota. Kiedy matka patrzyła w inną stronę, przyglądała się każdej części uważnie, kombinując, jak by je do siebie dopasować, a potem uśmiechnęła się do mnie szeroko, a jej oczy zaświeciły jak gwiazdy.
Jeszcze tego wieczoru mieliśmy zebranie w kafeterii, żeby pogadać o tych wściekłych szopach. Nie licząc dzieci, było nas czterdzieścioro. Paulie Cenverno faktycznie widział jednego — tylne łapy miał powykręcane, jakby strzaskane, i pianę na pysku — koło toru skuterowego senatora stanowego Richarda Langtona, po przeciwnej niż rzeka stronie miasta. Ktoś powiedział, że trzeba ustawić krzesła w krąg, żeby to było prawdziwe zebranie, ale nikt się nie ruszył. W drugim końcu kafeterii grał holoterminal i ryczała muzyka taneczna. Nikt nie tańczył, tylko postacie na holo — naturalnej wielkości lalki ze światła, takie ładne, że mogłyby być Wołami. Mnie tam wcale się nie podobają. Nigdy mi się nie podobały. Prześwitują na brzegach.
— Przykręćcie tę muzykę, żebyśmy mogli słyszeć jeden drugiego! — rozdarł się Paulie.
Ludzie zgarbieni przy stolikach przy pasie żywieniowym nawet nie podnieśli głów. Pewnie wszyscy ćpali słoneczko. Paulie sam podszedł i przykręcił ten hałas.