Krata w drzwiach rozsunęła się.
Potem kolejna.
I jeszcze jedna.
Na więziennym dziedzińcu nie było żywego ducha. Jadalnie i sale rekreacyjne na prawo, budynek administracji i sala gimnastyczna na lewo. Pokuśtykałam w kierunku budynków z celami, które znajdowały się naprzeciwko. Za nimi stał mały, zupełnie odosobniony budyneczek. Kiedy pchnęłam drzwi, otworzyły się na oścież.
W głębi ducha na poły spodziewałam się, że kiedy dotrę do jej celi, zastanę ją pustą — kamień odwalony z wejścia do grobowca. Takie sobie igraszki z kulturowymi symbolami…
Ale Superbezsenni przecież się nie bawią. Była tam; siedziała na pryczy, którą tylko do tego wykorzystuje, w izdebce trzy na półtora, z odkrytą toaletą i jednym jedynym krzesłem. Na tym krześle piętrzyły się stosy książek — prawdziwych, drukowanych, w twardej oprawie. Wyglądały na stare. Nie było terminalu.
Podniosła na mnie wzrok, bez śladu uśmiechu w oczach.
Co tu powiedzieć?
— Miranda?
Skinęła, raz jeden, tą swoją trochę za dużą głową. Miała na sobie obrzydliwie szary więzienny kombinezon. W ciemnych włosach zabrakło czerwonej wstążki.
— Oni… twoje… Wszystkie drzwi są otwarte. Jeszcze raz skinęła głową.
— Wiem.
— Czy masz… czy chcesz stąd wyjść?
Nawet dla mnie samej zabrzmiało to idiotycznie.
— Za chwilę. Usiądź, Diano.
— Vicki — poprawiłam jeszcze bardziej idiotycznie. — Teraz jestem Vicki.
— Tak.
Nadal się nie uśmiechała. Mówiła jakby z lekkim wahaniem — tak jak pamiętałam — jakby mowa nie była dla niej naturalnym sposobem porozumiewania się. Albo jakby starannie dobierała słowa, nie dlatego, że miała zbyt skąpy wybór, ale dlatego, że był niewyobrażalnie rozległy. Zdjęłam książki z krzesła i usiadłam.
I wtedy ona powiedziała ostatnią rzecz, jaką spodziewałabym się usłyszeć.
— Martwisz się?
— Ja…
— Martwisz się, prawda?
— Jestem zdruzgotana.
Znów kiwnęła głową, najwyraźniej wcale nie zdziwiona.
— A ty nie? — zapytałam, zaskoczona. — Ale nie, jasne, że nie. Spodziewałaś się tego.
— Czego się spodziewałam? — zapytała w ten swój powolny sposób, no i oczywiście miała rację. Zbyt wiele się wydarzyło. Mogłam mieć na myśli każdą ze spraw: biologiczne zmiany, jakie zaszły po Przedtem, atak bojowników Woli i Idei albo ratunek. Aleja powiedziałam:
— Rozpadu mojego kraju.
Ze wstydem zdałam sobie sprawę, że kładę lekki nacisk na „mój”, jakbym chciała powiedzieć „nie twój”. Przecież ta kobieta ocaliła mi życie, ocaliła życie nam wszystkim.
Ale nie zawstydziłam się tak zupełnie do końca.
— To tymczasowe — odpowiedziała Miranda.
— Tymczasowe?! Czy ty w ogóle wiesz, co wyście zrobili?
Patrzyła tylko na mnie i nie odpowiadała. Nieoczekiwanie zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, kiedy człowiek napotyka taki wzrok dzień po dniu ze świadomością, że ona domyśli się o nim wszystkiego, podczas gdy sam nie jest w stanie pojąć nawet najprostszej rzeczy, jaka przyjdzie jej do głowy. Nawet kiedy sama mu o niej opowie.
Znienacka zrozumiałam Dana Arlena, pojęłam, dlaczego postąpił tak, a nie inaczej.
A wtedy Miranda powiedziała — i był to oczywisty dowód, choć przyszło mi to do głowy dopiero o wiele później:
— To nie Huevos Verdes rozciągnęło pole siłowe. Gapiłam się na nią z otwartymi ustami.
— Sądziłaś, że to oni. Ale my na Huevos Verdes doszliśmy zgodnie do wniosku, że nie powinniśmy bronić was przed waszymi współziomkami. Zgodziliśmy się, że lepiej będzie pozwolić wam poszukać własnej drogi. Jeśli zrobimy wszystko za was, wy po prostu… będziecie… mieli nam za złe…
To był jedyny moment, kiedy poczułam, że naprawdę zabrakło jej właściwego słowa.
— Kto w takim razie rozciągnął to pole?
— Władze federalne Oak Mountain. Na bezpośredni rozkaz samego prezydenta, który może jest w dołku, ale przecież nie na dnie. — Niemalże się uśmiechnęła. — Woły bronią swych amerykańskich obywateli. To właśnie chciałaś usłyszeć, prawda, Vicki?
— Chciałam. Ale czy to jest prawda?!
— To prawda.
Gapiłam się na nią bez słowa. Potem wstałam i wykuśtykałam z celi. Nie wiedziałam, dokąd idę. Tak szybko brnęłam przez więzienny dziedziniec, że o mało się nie przewróciłam. Nie musiałam zresztą przechodzić przez cały dziedziniec — dostrzegłam ich stłoczonych w kącie i konferujących ze sobą po cichu. Ucichli, kiedy mnie zobaczyli, i wpatrzyli się we mnie wyczekującym wzrokiem. Dwóch technicznych w błękitnych uniformach oraz kobieta i mężczyzna w eleganckich ubraniach. Wysocy, z genomodyfikowaną urodą. Z głowami normalnych rozmiarów. Woły.
Urzędnicy federalni Stanów Zjednoczonych, chroniący swoich obywateli pod supernowoczesnym polem na podziemnej opoce konstytucji. „Prawo ludzi do pokojowych zgromadzeń i przedstawiania władzom swoich skarg”. „Prezydent dopilnuje, aby wiernie przestrzegano praw, podobnie jak i całe zgromadzenie wszystkich urzędników Stanów Zjednoczonych”. „Stany Zjednoczone gwarantują każdemu ze swych stanów republikański rząd i będą bronić każdego z nich przed wewnętrznymi niepokojami”.
Każdego z nich! Woły wpatrywały się we mnie złym wzrokiem, wyraźnie nie cieszyła ich moja tutaj obecność.
Odwróciłam się i pokuśtykałam z powrotem do celi Mirandy. Nie wyglądała na zaskoczoną.
— Dlaczego wpuszczono mnie do więzienia? I gdzie oni byli, kiedy wchodziłam?
— Poprosiłam ich, żeby cię wpuścili i żeby pozwolili ci zwrócić się bezpośrednio do mnie.
Ona ich poprosiła!
— Ale dlaczego Huevos Verdes nie… — zaczęłam, ale przecież już mi na to odpowiedziała. „Zgodziliśmy się, że lepiej będzie pozwolić wam poszukać własnej drogi”. Zamiast dokończyć, szepnęłam:
— Jak bogowie. Wysoko nad nami.
— Jeśli chcesz myśleć o tym w taki sposób…
Znów tylko się w nią wpatrywałam. Dwoje oczu, dwie ręce, usta, dwie nogi, tułów. Ale nie człowiek.
Powiedziałam — zmusiłam się, by powiedzieć:
— Dziękuję.
A ona się uśmiechnęła. Cała jej twarz raptownie się zmieniła, otwarła, pojaśniała. Wyglądała jak wszyscy.
— Życzę szczęścia, Vicki.
A ja dosłyszałam w tym jeszcze „wam wszystkim”. Mirandzie Sharifi niepotrzebny jest szczęśliwy traf. Kiedy opanowało się tak nowoczesną technikę, w tym i technikę własnego myślenia, łut szczęścia staje się zupełnie zbędny. Dzieje się tylko to, czego się zapragnie.
A może nie całkiem. W końcu pokochała Dana Arlena.
— Dziękuję — powtórzyłam, zbyt oficjalnie, idiotycznie. Opuściłam celę.
Oni wrócą do Azylu — olśniło mnie znienacka. Kiedy dojdą do wspólnego wniosku, że nadszedł ten czas, przy użyciu jakichś ultranowoczesnych środków, które nam wydadzą się niemal boskie, zabiorą Mirandę z Oak Mountain i wrócą na swoją niebieską stację. Nie powinni byli opuszczać Azylu. Wszystko, co chcieli dla nas uczynić — bez względu na kierujące nimi pobudki — mogli równie dobrze przeprowadzić z Azylu. A tam byliby bezpieczni. Tam przecież był ich dom.
Nie na Ziemi.
Zdałam sobie sprawę, że pochłonięta sprawami Stanów Zjednoczonych zapomniałam zapytać Mirandę o resztę świata. Ale to bez znaczenia — odpowiedź była jasna i prosta. Superbezsenni wyposażą w strzykawki całą resztę świata, kiedy tylko wyprodukują ich dostateczną liczbę. Miranda nie czyniła różnic między narodami; nic nie znaczyły w obliczu przepaści ziejącej między nami wszystkimi a ich garstką. A później ta reszta świata, podobnie jak Stany Zjednoczone, przejdzie kataklizmowe przeobrażenia, które wynikną ze zmian w samej naturze naszego gatunku. Nie będzie miała wyboru.