Выбрать главу

Kiedy wrócili do pierwotnej marszruty, światło znowu zapłonęło i dotrzymywało im tempa, pozostając wciąż w tej samej odległości.

* * *

Po dwóch nocach, podczas których tylko na krótko się zatrzymywali, żeby odpocząć albo polać Fejha wodą, ge’ain stanęli. Pokazali na szeroki pas zgniecionej na miazgę roślinności i zaoranej ziemi.

Za kilometrami suchej trawy, na tle zieleńszych wzgórz, w powietrzu unosiła się jakaś mgiełka. W pierwszej chwili Cutter sądził, że to pyłodym, ale potem zobaczył domieszany ciemniejszy odcień szarości. Jakby ktoś pociągnął po szybie tłustym palcem.

— Tam — powiedział ge’ain do Cuttera. — Milicja. To oni.

Późniacy nie opracowali żadnej taktyki. Wyrwali sękate drzewa, które miały im posłużyć jako maczugi, i ruszyli w stronę morderców swoich bliskich.

— Słuchajcie! — krzyczeli razem Cutter, Pomeroy i Elsie w nadziei, że przekonają ludzi-kaktusów do konieczności zaplanowania działań. — Słuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie!

— Zachowajcie jednego przy życiu! — zawołał Cutter. — Na litość Jabbera, pozwólcie nam z jednym porozmawiać!

Późniacy nie usłyszeli go jednak albo nie chcieli usłyszeć.

Step dygotał. Upał wibrował między kamieniami wielkości domów. Zwierzęta rozpierzchały się przed ge’ain, których każde stąpnięcie było głośne jak upadek drzewa. Późniacy weszli na poprzeczne wzniesienie. Cutter spojrzał na oddział milicjantów w dole: ponad dwadzieścia maleńkich szarych figurek, psy i dymiąca machina, opancerzona wieża wysoka jak późniak, ciągnięta przez prze-tworzone konie. Wieńczyła ją kopuła z kroksztynami, spomiędzy których wyglądali dwaj mężczyźni. Machina walcowała zarośla, zostawiając po sobie pas zniszczonej ziemi i oleju.

Późniacy powoli zestawili swoich pasażerów na ziemię. Cutter i jego towarzysze sprawdzili broń.

— To szaleństwo — powiedział Pomeroy. Jakiś pylisty drapieżny ptak krążył im nad głowami, skrzecząc z przejęcia. — Popatrzcie, jaką mają siłę ognia.

— A co ich to obchodzi? — Cutter skinął głową na późniaków. — Są żądni zemsty. To nam zależy na czymś więcej. Nie mam zamiaru ich powstrzymywać. Zresztą nie bardzo wiem, jak miałbym to zrobić! — Późniacy ruszyli w dół w stronę milicji. — Lepiej już chodźmy.

* * *

Przyjaciele rozproszyli się. Nie musieli się chować, bo milicja zauważyła późniaków i niczego innego nie była w stanie zobaczyć. Cutter biegł w kurzu wzbijanym przez późniaków.

Zaterkotał karabin maszynowy. Pociski wylatywały z obrotowych bębnów. Spanikowani milicjanci dosiadali koni. Opuścili tereny ludzi-kaktusów i sądzili, że są bezpieczni. Kule odbijały się od ciał późniaków jak kamyczki żwiru, nawet nie spowalniając biegu ge’ain. Tryskało trochę żywicy i to wszystko.

Jedna ge’ain rzuciła swoim narzędziem walki jak dzidą. Coś, co wyglądało w jej ręku jak maczuga, w locie objawiło swoją prawdziwą tożsamość: to było drzewo. Trafiło w wieżę i wgniotło pancerz. Cutter położył się na brzuchu i strzelał z magazynówki do biegającej bezradnie milicji.

Strzelali ze wszystkich luf. Dali wyraz imponującej i głupiej odwagi, stawiając opór, zamiast uciekać. Dzięki temu późniacy mieli ułatwione zadanie. Jeden z nich uniósł lewą nogę i zmiażdżył paru wrogów razem z wierzchowcami. Inny zamachnął się swoim drzewem i przetrącił komuś szyję koniuszkiem korzenia.

Milicjanci uzbrojeni w strzelby cofnęli się za tych z kuszarpaczami i miotaczami płomieni. Późniacy zasłonili się rękami i odskoczyli do tyłu z poczerniałą, plującą żywicą skórą.

Najmniejszy ge’ain zachwiał się, kiedy wystrzelony z kuszarpacza dysk chakri ruchem wirowym przebił jego roślinne mięśnie i odrąbał mu ramię. Późniak przyłożył do kikuta lewą dłoń i kopniakiem potraktował dwóch przeciwników, zostawiając ich martwych albo z połamanymi kośćmi. Ale ból był tak silny, że ge’ain osunął się na kolana i snajper zabił go strzałem w twarz.

Strzały Fejha i huk muszkietu Pomeroya zdradziły ich. Karabiny wieży wzięły na cel zagajnik, w którym ukrył się Fejh. Cutter krzyknął, kiedy kartaczownica obróciła się z głośnym zgrzytem łańcuchów i kół zębatych, po czym grad kul wystrzępił roślinność.

Czterech późniaków w morderczym transie deptało i rozrywało rękami wszystko, co stanęło im na drodze. Wieża znowu się obróciła. Kartaczownica trafiła kolejną ge’ain. Salwa rozcięła ją od biodra po pierś. Późniaczka zachwiała się, po czym jej korpus rozłamał się wzdłuż tej perforacji.

Pomeroy wstał. Usta miał otwarte i Cutter wiedział, że jego towarzysz woła imię Fejhechrillena. Pomeroy uniósł muszkiet i strzelał raz po raz. Psy wpadły w szał i bez sensu ujadały zniekształconymi szczękami.

Gdzieś z daleka dobiegł huk wystrzału. Potem jeszcze jeden i z żelaznej wieży spadł człowiek.

— Padnij — szepnął głos w uchu Cuttera. — Jesteś widziany.

Cutter wykonał polecenie i patrzył przez szpary w wysokiej trawie. Po chwili usłyszał kolejny strzał z daleka. Jeden z milicjantów spadł z konia.

Cutter zobaczył wojskowego taumaturga, który próbował wpłynąć na przebieg bitwy magicznymi mocami. Żyły i ścięgna pulsowały mu pod skórą. Sypał czarnymi iskrami. Cutter strzelił, ale chybił. To była jego ostatnia kula.

Taumaturg wykrzykiwał zaklęcia, jego ubranie dymiło i z ziemi pod stopami największej ge’ain wyskoczyła lanca mlecznej energii. Przebiła późniaczkę na wylot i zniknęła pod niebem. Ge’ain trzepotała ramionami, tryskając żywicą. Po chwili stanęła w czarnych płomieniach. Taumaturg krwawił z oczu, ale triumfował. Zaraz jednak padł trafiony przez niewidocznego snajpera. Ostatnia dwójka ge’ain rozdeptywała milicjantów na śmierć.

Jeden objął pancerną wieżę jak zapaśnik i wygiął ją brutalnie. Jego brat miażdżył ostatnich ludzi, konie i psy mutanty, on zaś usiłował przewrócić stalowy cylinder. Ciągnące wieżę konie wpadły w panikę. Machina powoli runęła i rozwaliła się, wysypując żywych i martwych ludzi.

Ci, którzy mogli, rzucili się do ucieczki. Dwaj późniacy pobiegli za nimi, tupiąc jak groteskowe dzieci. Jakiś jeździec galopem zbliżał się do pola bitwy. Cutter znowu usłyszał szept: — Psy muszą pozostać przy życiu, nie pozwól im zabić psów, na litość Jabbera! — ale to nie był rozkaz, dlatego Cutter zignorował te słowa i tak samo jak jego przyjaciele pobiegł w stronę zarośli, w których ukrył się Fejh. Znaleźli go porozrywanego na drobne kawałki.

* * *

Dalej i dalej, niestrudzenie, lewitujący mężczyzna sunął przez powietrze wyprężony jak struna kilka metrów nad ziemią. Nad bagnistą deltą, między wysepkami, koło mangrowców, przez labirynty ich korzeni, nad wałami torfu i szlamu w krajobraz krasowy, krainę kamiennych zębów.

Jego towarzyszami były: ptak, zając, osa szpadzista wielkości gołębia, motela, lis, dziecko-kaktus, wszystko w postaci narośli wędrującej niespokojnie tkanki. Trzymali się lewitującego mężczyzny lub przeskakiwali z jednej kamiennej iglicy na następną. Lewitujący mężczyzna dotarł nad step. Przez jakiś czas zwierzę pod nim było antylopą, szybszą od wszystkich innych przedstawicieli swego gatunku.

Wędrowali dalej i dalej. Przedzierali się przez spalony słońcem busz w przyspieszonym czasie. Lecieli na północ, mijali małe drzewa i spalone wioski dalej, na północ i każde zwierzę, które podążało za mężczyzną, trzymało się go albo leciało nad nim, zwiększało swoją prędkość, i polowali, wypatrywali znaków na ziemi i w powietrzu, które tylko oni mogli zobaczyć, zmniejszali dystans, zbliżali się, osaczali.