Z wąskiego końca lejka wypełzły cienie i skondensowały się do postaci czegoś pomiędzy ciałem i plamą oleju, bytem utkanym z ciemności, mało substancjalnym, ale przenikliwie obecnym, ludzkim kształtem z czerni. Cutter widział już setki golemów stworzonych przez Judasza, ale tak bezcielesnego jeszcze nigdy. Judasz uniósł dłonie. Cieniowy golem wyprostował się. Dwuipółmetrowa sylwetka. Pomaszerował w objęcia nocy i stał się półwidzialny, ciemność na ciemnym tle, która poruszała się jak człowiek.
Judasz zebrał swój sprzęt i szepnął: „Idź!”. Sam też pobiegł, mijając swoich osłupiałych towarzyszy, którzy dopiero po chwili otrząsnęli się i ruszyli za nim. Obok Judasza bezgłośnie kroczył golem, jak goryl z cienia.
W lewo, w lewo. W boczne uliczki między wysokimi ciemnobrązowymi murami, oknami bez skrzydeł, bezdrzwiowymi klifami z cegły i zaprawy, które wydawały się zamkniętą bramą do czegoś niedokończonego, do jakiejś krainy za fasadami.
Na przedzie Toro, jeden róg płonął i wibrował. Toro zawołał do nich, ale jego słowa zagłuszył dygot hełmu, łuszczenie się, pękanie rogów. Metal zaczął pluć ogniem i Ori z wrzaskiem próbował odpiąć paski. Po krótkich zmaganiach wyswobodził się z uścisku hełmu i odetchnął głęboko, ze strużkami potu na twarzy.
— Tam!
Wyciągnął rękę.
Starszy mężczyzna na końcu ulicy patrzył w ich stronę. Trzymał w dłoni ociekający farbą pędzel. Po chwili odwrócił się i zaczął niedołężnie biec za zakręt ulicy. Spiral Jacobs.
— Nie pozwólcie mu uciec! — krzyknął Ori i pobiegł, zostawiając hełm na pastwę niebieskiego ognia.
Cutter zobaczył, jak oczy z taumaturgicznego szkła pękają, zauważył dziwne kolory ognia i iskier, kiedy żar połykał wbudowane w metal tajemne moce. Nie wyglądało to już jak głowa posągu, tylko jak czaszka, płonąca czaszka byka.
Mieli problemy z dotrzymaniem tempa Oriemu, który biegł tak szybko, jakby moc Toro wciąż go uskrzydlała.
— Szybciej, nie dajcie mu uciec! — wołał.
Jacobs zbliżał się do kolejnego zakrętu, za którym zniknąłby im z pola widzenia. Mimo swego wieku poruszał się żwawo. Judasz i Cutter biegli za Orim, mając obok siebie ciemny cień golema, kawałek za nimi pędził Drogon, a potem reszta, w zmieniającej się kolejności. Tupot ich stóp odbijał się zwielokrotnionym echem. Nie było słychać żadnych innych dźwięków, ani wojennej strzelaniny, ani syren alarmowych, ani zgiełku Kolektywu czy miasta burmistrza. Tylko kroki na powleczonej zimową wilgocią cegle.
— Gdzie on ucieka? — krzyknął Ori.
Cutter rzucił spojrzeniem przez ramię i zobaczył, że Rahul, parę kroków za nim, znika za rogiem i nie pojawia się znowu. Gdzie on jest? Wypadł poza strefę działania rekonfiguracji Jacobsa i na powrót znalazł się gdzieś w Nowym Crobuzon.
Jacobs biegł dalej niestrudzenie. A co to? Śmieje się? Przyspieszyli. Z dachów ponownie spłynęło światło i odgłosy normalnego życia. Drogon nagle zwolnił, a Jacobs szedł, z pędzla wciąż kapała mu farba. Ulica dobiegła końca i Jacobs znalazł się na otwartej przestrzeni. Ekipa pościgowa w ślad za nim opuściła magiczny korytarz. Smagani zimnym wiatrem, znowu byli w rzeczywistym mieście.
Rahul i Drogon przepadli w zakamarkach zmodyfikowanej geografii. Cutter maszerował pierwszy, a tuż za nim Judasz i golem. Spiral Jacobs był oddalony o kilkadziesiąt metrów. Nie zwracał na nich uwagi.
„Gdzie my jesteśmy?” Cutter znalazł na niebie księżyc. Skierował spojrzenie między wieże i mury. Był otoczony architekturą. Próbował zorientować się w tej panoramie: tutaj monolit zwieńczony iglicą, tam minaret, a tam drugi, grubszy i roziskrzony światłami. Nad nimi potężne sylwetki aerostatów. Znajdowali się poza terenem Kolektywu.
Opodal wyrastał gigantyczny słup z rozchodzącymi się promieniście linami. Szpikulec. Stali na asymetrycznym dziedzińcu, otoczonym murem z różnych gatunków kamienia w wielu kolorach. Przez betonową nawierzchnię przebiegło drżenie. Byli wysoko w górze. Cutter ogarnął spojrzeniem sięgające horyzontu morze domów, Nowe Crobuzon.
„Dworzec Perdido”. Oczywiście. Stali w olbrzymim, pustym amfiteatrze, będącym dziełem przypadku, zawłaszczonym przez roślinność, kawałkiem dzikiej przyrody na dachu dworca. Niezaplanowana, zapomniana plamka na tym olbrzymie. Przejście, które ich tutaj doprowadziło, nie wyglądało już jak uliczka, tylko jak rysa na betonie.
Z resztek drewnianych podłóg, świadków czasów, kiedy ten dziedziniec był zamkniętym budynkiem, wyrastały cyklopowe mury, przy których czuli się jak kukiełki. Cała ich powierzchnia była pokryta spiralami. Rosnąca do góry gęstwina, wysoka jak baldachim. Niektóre helisy były zawikłane i splątane jak kępa jeżyn, inne podobne do najprostszych wzorów na muszli ślimaka. Tysiące. Owoc wielomiesięcznego trudu. Cutter wypuścił powietrze z płuc. Od samej góry ściany schodziła jedna czarna linia, przez las piktogramów. Spirala wskazująca to miejsce.
Pośród ceglanego pyłu i dzikich zarośli stał Jacobs, ambasador Tesh. Rysował w powietrzu znaki i śpiewał.
— Spieszy się — powiedział Qurabin z bardzo bliska. — Musi zacząć akcję. Nie był gotowy, ale musi zacząć działać przed czasem… Spróbuje go przymusić, hekatombiaka, anihilatora. Czujecie? Szybko!
Głos umilkł.
Ori pobiegł przez sięgającą ud trawę, która trzaskała z zimna. Rozpościerał się przed nim fantasmagoryczny krajobraz Nowego Crobuzon. Reszta ruszyła za nim, chociaż nikt nie miał pojęcia, co robić.
Spiral Jacobs wibrował, a wraz z nim powietrze wokół niego. Setki kształtów zaczęły się wypowijać z nicości. Cutter zobaczył mleczną plamę, kataraktę, która zbryliła się perystaltycznymi ruchami i przybrała postać upiornego trójnożnego stołka kuchennego, który wisiał nad czołem Jacobsa. Obok unosił się niespotykanie duży owad, kwiat, garnek, dłoń, świeczka, lampa — wszystkie zjawieńce, które straszyły Nowe Crobuzon.
Wyglądały na niedogotowane, niedokończone i bezbarwne. Kiedy Cutter podszedł bliżej, zaczęły się obracać i nawzajem okrążać — niemożliwie skomplikowana interpretacja bezgłośnych spiralnych dróg. Nie zderzały się ze sobą i nie stykały, kręciły piruety wokół głowy Spiral Jacobsa. Wir zwykłych rzeczy, spotworniała codzienność.
Ori próbował je roztrącić. Nie były jeszcze dopełnione, nie miały mocy pozbawienia go koloru. Dotarł do Spiral Jacobsa. Starzec spojrzał na niego i coś powiedział, prawdopodobnie go pozdrowił, jak sądził Cutter.
Cutter patrzył, jak Ori wymachuje pięściami, ale nie może trafić Spiral Jacobsa. Raz po raz chybiał, każdy cios był zbyt wczesny, zbyt późny albo źle wymierzony. Ori wrzasnął i padł na kolana. Judasz był już przy nim, a po chwili z ciemności dotarł do nich ogromnymi krokami golem.
Olbrzym uniósł swoje cieniowe ramiona i pochwycił Spiral Jacobsa, którego zalało antyświatło. Przez długą chwilę widać go było niewyraźnie, jak przez szarą mgłę. Ektoplazmatyczne kształty zaczęły niknąć jak powoli gasnące lampy. Ich kontury znowu zarysowały się mocniej, kiedy Spiral Jacobs odzyskał siłę i światło, a potem warknął, po raz pierwszy okazując po sobie gniew.
Poruszył dłońmi i ławica zjawieńców zbiła się w kupę, by przelecieć przez golema, zostawiając po sobie światło w samym środku tworu Judasza. Olbrzym zachwiał się jak raniony człowiek, ale naśladując ruchy Judasza, znowu wyciągnął ramiona, żeby udusić Jacobsa. Światło w jego wnętrzu potężniało.
Osłabł i odstąpił do tyłu na znikających stopach. Im jaśniejsze światło, tym bardziej był przezroczysty. Jacobs uwolnił się od jego cieniowych rąk. Obnażył żółte zęby. Zjawieńce pląsały. Jacobs był opleciony zostawioną przez golema pajęczyną ciemności, która go dusiła. Wycharczał gejzer bezkształtnych cieni, które spłynęły na ziemię i poczołgały się w stronę swojego naturalnego siedliska, pod zasłaniającymi światło załomami. Golem upadł, a Judasz razem z nim. W ciągu tej sekundy, kiedy leżał bez przytomności, golem znikł.